Reklama Google

wtorek, 15 listopada 2011

Anonymous - porywający, barwny i zaskakujący!

Kiedy zdarzyło się Wam widzieć film, który dosłownie porywa? I to dosłownie wszystkim. Grą aktorską, scenariuszem, barwną fabułą, realizacją, pomysłem... W trakcie jakiego filmu ostatnio czuliście przechodzące po grzbiecie prawdziwe dreszcze? Czy po którymś, z ostatnio widzianych obrazów mieliście ochotę zostać w fotelu i poprosić o więcej? (...) Czy dzisiaj, w dobie totalnej komercji i tzw. gorących produkcji "jednego sezonu" jest to jeszcze możliwe?

Jest. 
Choć prawdę mówiąc takie emocje są niezwykle rzadkie. Dobrych filmów nie brakuje, ale z reguły zapominamy o nich w godzinę po wyjściu z kina albo już myślimy o następnym. Tym, którzy nie mogą obejrzeć wszystkich tytułów, jakie kino obecnie proponuje polecam, aby stojąc w kolejce po bilet na jedną z tzw. "gorących premier" zmienili zdanie i wybrali Anonymus.  Pozostałe i tak niedługo zobaczycie w TVN-ie.

Punktem wyjścia fabuły filmu jest plotka jakoby Wiliam Shekspire nie był rzeczywistym autorem swoich dzieł, jakoby miał dawać im tylko swój imienny szyld. Nie ma jednak znaczenia, czy po jego obejrzeniu  zaliczać się będziesz do tych, co powiedzą "hhmm - interesująca teoria", czy może "nie-totalna bzdura". Roland Emmerich, niemiecki reżyser znany polskiej publiczności głównie z takich obrazów jak: Gwiezdne Wrota, Dzień Niepodległości lub Pojutrze funduje nam bowiem ponad dwugodzinną, podniecającą i  niezwykle barwną podróż w czasie, która niektórym z Was zapadnie głęboko w serce i pamięć. Obserwując życiowe i twórcze zmagania głównego bohatera, angielskiego hrabiego Oxford Edwarda de Vere - w tej roli rewelacyjny  Rhys Ifans - poczujecie dokładnie realia elżbietańskiego dworu i czasów angielskiego renesansu. Poczujecie, w jakich realiach rodziły się największe dzieła literackie ludzkości i zobaczycie, czyje pragnienie prawdy, szczęścia i miłości stanowi do dziś o ich wielkości. 

Siłą obrazu jest jednak nie tylko intrygujący temat, choć ten nadaje całej historii niepowtarzalnej głębi i czyni zeń przyprawiający o dreszcze prawdziwy polityczny thriller. Fascynującym elementem filmu są także wiernie odtworzone tło historyczne i fantastyczne dialogi, które razem pozwala widzowi w pełni zrozumieć tragedię bohaterów. 

Nie chcąc powiedzieć za dużo, wspomnę tylko jeszcze że Anonymous jako obraz pełen pasji, namiętności, niespełnionej miłości i dramatyzmu walki o tron i władzę dostarcza widzowi nie tylko filmowej rozrywki na najwyższym poziomie. O wysokim kunszcie tego historycznego obrazu stanowi także wspaniała muzyka, skomponowana przez Haralda Klosera i Thomasa Wankera oraz fakt, że twórcy wskazali również na kwestię tego, jak w ówczesnym czasie postrzegany był teatr jako źródło twórczości i sztuki. Jednym słowem - obraz nie tylko wciąga dynamiczną fabułą i wspaniałą grą aktorską, ale także uczy i uwrażliwia. Naprawdę, gorąco polecam.


Moja ocena to 6/z6. Film idealny dla wszystkich - choć niewątpliwie sprawi większą radość tym, co w czasach szkolno-studenckich lubili dużo czytać:)

poniedziałek, 26 września 2011

KRET - Historia w rodzinnym zwierciadle.

Recenzję tą postanawiam napisać siedząc w jednej z uroczych knajpek na francuskim Montmartcie. Białe wino i otaczający mnie gwar francuskich yuppies natchnęły mnie do tego, by wspomnieć niedawno widzianego Kreta. Dedykuję ją tym, którzy "boją się" polskiego kina. Tym, którzy patrząc na plakat opatrzony twarzą polskiej gwiazdy spodziewają się kolejnego obrazu w zużytej ramie lekkiego obyczaju z przeciętnym scenariuszem i efektami na miarę produkcji kat.B.  Ale uprzedzam, ten film spodoba się tylko tym, którzy umieją docenić dobre kino i potrafią się nim delektować. Podobnie zresztą, jak z winem. Nie warto wydawać na butelkę więcej niż 20 zł, jeżeli nie umiesz rozpoznać różnicy pomiędzy zwykłym kalifornijskim sikaczem, a prawdziwym francuskim Chardonay (...). 

Kret to drugi polski obraz obejrzany przeze mnie w przeciągu ostatnich tygodni i drugie miłe zaskoczenie.  W porównaniu z "Uwikłaniem", bo to był  ten pierwszy - Kret, jak widać, daje do myślenia na długo po skończonym seansie.


Oglądając pierwsze klatki filmu odnosimy wrażenie, że akcja dzieje się we wczesnych latach 90-tych w dobie rodzącego się "small biznesu". Na tle szarej i lekko przygnębiającej rzeczywistości Górnego Śląska poznajemy losy  rodziny Zygmunta Kowala (Marian Dziędziel), działacza i bohatera tamtejszej  Solidarności, który dziś wraz z synem Pawłem (Borys Szyc), jego żoną i synem próbuje jakoś żyć handlując tanią odzieżą na kilogramy. Rytm życia całej rodziny wyznaczają regularne podróże mężczyzn po towar na biedne francuskie przedmieścia zdominowane przez arabskich handlarzy.  
Dla każdego mieszczucha przyzwyczajonego do życia w "jakimś" komforcie we własnym M3 i korzystającego z wygód i rozrywek cywilizacji kontekst sytuacyjny bohaterów może wzbudzać rzadkie uczucie pokory i wdzięczności, chociażby za normowaną i regularnie płatną pracę. Z czasem dostrzegamy bowiem, że akcja filmu dzieje się teraz, w dzisiejszych czasach,  w miejscowości jakich wiele, może właśnie gdzieś za rogiem...
Zanim widz zdoła oswoić się z tą szarą rzeczywistością twórcy filmu fundują emocjonujący zwrot akcji. Tą zwartą społeczność atakuje informacja, że Zygmunt Kowal był współpracownikiem SB sabotującym wszystkie akcje Solidarności w minionym czasie. 
Co dalej? Historia, jakich zdaje się słyszeliśmy już wiele. Sprawa wychodzi oczywiście przy okazji innego procesu, w trakcie którego Sąd zamierza ukarać Tych Zdrajców Ojczyzny. Prasa czekająca pod oknem, oznaki nienawiści, społeczny ostracyzm - nadchodzą trudne czasy dla rodziny Kowalów. Rodzina czeka w niepewności i strachu na zeznania świadka, który ma potwierdzić ową informację. Były kapitan SB, Stefan Garbarek ( tutaj rewelacyjny Wojciech Pszoniak) ma wiedzieć najlepiej, kto dla niego pracował.

Wiem, że w tym miejscu historia wydaje się na tyle oczywista, by zrezygnować z pójścia do kina. Ale warto podkreślić, że to kino o najwyższych standardach jakości. Scenarzysta i reżyser w jednej osobie Rafael Lewandowski zadbał o prawdziwie nieprzewidywalny finał. Nie jest to   historia wielowątkowa, ale o wartości obrazu stanowią doskonale skreślone, wielowymiarowe postacie, świetny scenariusz i fantastycznie przygotowany plan akcji. Finał czeka Was niespodziewany. Oglądając Kreta odebrałam swoistą lekcję życia, która pokazuje że rzeczywistość nie zawsze jest czarno-biała, że złe decyzje nie zawsze czynią człowieka złym, a dobry człowiek robi czasem coś złego. Niby to wiem, niby to taki banał - ale czasem warto sobie o tym przypomnieć, szczególnie oglądając w TV kolejne relacje z rozliczeń historii. 

Moja ocena to 5/ z 5. Warsztat filmowy już chwaliłam, ale na duży ukłon zasługuje również Borys Szyc, który w tym filmie w końcu gra, a nie błaznuje w typowym dla siebie stylu. Marian Dziędziel i Wojciech Pszoniak - duża klasa. Polecam wszystkim. 

niedziela, 21 sierpnia 2011

Larry Crowne - faktyczny uśmiech losu!

Tym, co zaglądają na mojego bloga przynajmniej raz w tygodniu a wiem, że TACY faktycznie są :) winna jestem małe przeprosiny za swoją znikomą ostatnimi czasy aktywność. Wybaczcie. Wybaczcie, bo trudno pisze się z pasją, kiedy wychodząc z kina zaczynasz mieć świadomość, że "musisz TO jeszcze przelać na papier". Wybaczcie, bo kiedy w kinie gasną światła nie każdy z widzianych filmów zasługuje na dalszą uwagę. Wybaczcie, bo nawet jeżeli takie kino się zdarzy - nie zawsze zwyczajnie mam ochotę pisać. Co zatem? Nic. Po prostu jeżeli czytasz teraz kolejną recenzję, wiedz że jest to kino, które wzbudziło we mnie dużo większe emocje niż tylko zwykły uśmiech.   Irytacja, wkurzenie, zachwyt lub wzruszenie - oto motywy, dla których warto pokusić się na dalszy komentarz. Reszta, jest pod tytułem "Przeminęło z wiatrem" i sami decydujcie. 


Ale do rzeczy. Jak widać obejrzany przed chwilą film natchną mnie na tyle, aby o godzinie 00:15, po skończonym nocnym seansie wrócić do domu i otworzyć laptopa. Czy Larry Crowne okazał się lepszym filmem niż obejrzany przeze mnie niedawno Kret lub trochę dawniej - Uwikłanie? Nie. Czy Larry był lepszy bo grała w nim jak zwykle pięknie uśmiechnięta Julia Roberts, a w Krecie tylko Szyc? Także - nie. Zresztą, oba polskie tytuły okazały się rewelacyjne zasługując uczciwie na najlepsze wprost oceny. Zatem co takiego, prócz nieskończenie długich nóg głównej bohaterki, Tom Hanks pokazuje w tym swoim kinie? Odpowiedź jest prosta - życie. 
Jedno proste słowo a jak się okazuje - dla wielu ludzi może mieć odmienny i jednocześnie ciekawy smak. Odtwórcą tytułowego Larrego jest oczywiście Tom Hanks jednak na uwagę zasługuje fakt, że jest on i głównym aktorem męskim i reżyserem i współtwórcą scenariusza. Odważny ruch, ale oglądając film szybko można zrozumieć dlaczego LARRY CROWNE  okazuje się artystycznym sukcesem. Jest to histora zwykłego faceta, który po czterdziestce przechodzi kryzys i w rezultacie podejmuje kilka trudnych, zaskakujących dla otoczenia decyzji. Szybko okazuje się, że będąc otwartym na innych bohater czerpie z owych zmian coś, czego zdaje się brakowało mu dotychczas najbardziej - życie. Tytułowy Larry Crown to "fajny gość", a jego historia na różnych etapach staje się nam, widzom bardzo bliska, dlatego z każdą chwilą wciągamy się coraz bardziej i bardziej... 
Z tego miejsca przesyłam duże ukłony w kierunku twórcy filmu. Postacie, sytuacje i wątki skreślone są w sposób czytelny, przyjazny, lekko zaskakujący, ale przede wszystkim - szczery.  To właśnie to poczucie o szczerości Toma Hanksa wobec siebie, bliskich i życia jest moim zdaniem główną wartością tego, co stworzył. Inaczej jego bohater nie wkroczyłby tak bezpośrednio z literackiej fikcji do naszego życia pokazując w sposób otwarty, ciepły a także humorystyczny, że bez względu na wszystko złe, co nas spotyka - może być dobrze. Banał? W tej chwili nie odpowiem na to pytanie:). Po obejrzeniu LARREGO poczułam jednak, że to tak bardzo możliwe, że aż chciało mi się o tym napisać. 

Doskonały scenariusz, doskonała reżyseria, doskonałe role aktorskie. Ale najlepszym elementem tego kina jest fakt, że po jego obejrzeniu  przez długą chwilę jeszcze widzimy i wierzymy, że nawet będąc zwykłym przeciętniakiem z lekko zmarnowanym życiem - Twoja historia także może mieć swój happy end. 

Polecam  -wszystkim. Moja ocena 5/ na 5. 





sobota, 23 lipca 2011

HARRY POTTER - ZAKOŃCZENIE.

Aż do tej chwili, kiedy to zaczynam pisać recenzję ostatniej części przygód dzielnego czarodzieja nie zdawałam sobie sprawy z faktu, że minęło już dziesięć lat odkąd po raz pierwszy poznaliśmy zaczarowany świat Hogwartu i trójkę małych przyjaciół. Jestem przekonana, że nikt kto oglądał w tamtym czasie pierwszą część przygód Harrego Pottera pt. "Kamień Filozoficzny" nie przypuszczał, że J.K.Rowling zabiera nas właśnie w długą, pełną bajkowych przygód podróż, która głęboko zapadnie w serca widzów na całym świecie. Harry Potter dorastał wraz ze mną, choć dziesięć lat temu wydawało mi się, że jestem już "za stara na takie filmy" i wystarczająco dorosła. Teraz, swoją pierwszą recenzją na temat Harrego przychodzi mi go jednocześnie pożegnać. A zakończenie okazało się doskonałe!

"Harry Potter i Insygnia Śmierci:cz.II" tak brzmi pełen tytuł ostatniej filmowej ekranizacji powieści J.K.Rowling, która wzrusza i zaskakuje, co wydawało mi się już raczej mało prawdopodobne po tak długim czasie. Dopiero po jej obejrzeniu doceniłam decyzję producentów o nakręceniu zakończenia sagi w dwóch odsłonach, gdyż z początku oceniałam ten ruch jako decyzję stricte marketingową mającą na celu maksymalizację zysków. Jednak, dzięki podzieleniu zakończenia na dwie części ekranizacja zyskuje na lekkości fabuły, która pełna kolejnych i zaskakujących "czarodziejskich smaczków" dopieszcza fanów zaczarowanego świata Hogwartu w sposób dynamiczny i intrygujący! Nie czytając oryginału, czuję się w pełni usatysfakcjonowana, gdyż ta jedna z najkrótszych ekranizacji faktycznie pozwala po raz ostatni przenieść się do świata czarodziejów, którzy teraz stoczyć muszą decydującą walkę o przetrwanie świata magii. W Hogwarcie nadszedł czas decydujących zmian, które okupione zostają walką na śmierć i życie. Łzy z powodu utraty bliskich, strach przed imponującym szwadronem zła, na czele którego stoi "Sami Wiecie Kto" oraz cierpienie z tytułu poświęcenia, jakie Harry będzie musiał dokonać w decydującej walce ze złem - tworzą niezapomnianą mieszankę emocji. Patrząc jak zaczarowany świat białej magii broni murów Hogwartu wzywając do obrony kamiennych wojowników lub odwiedzając bank Gringotta, gdzie czeka go bliskie spotkanie z obrońcą-smokiem poczujecie duże dreszcze. Warto dodać, że w takich właśnie momentach technologia 3D, w której zrobiona jest ta ostatnia część efektownie potęguje wrażenia. 

Tym, którzy nadal wątpią, czy warto obejrzeć ostatnią część przygód Pottera powiem, że twórcy filmu wraz z autorką powieści dostarczyli zarówno młodym, jak i dorosłym zwolennikom sagi głębokich i zaskakujących wrażeń. Jak wspomniałam, fabuła ekranizacji okazała się rewelacyjnie zaplanowana i doskonale nakręcona, ale i sam scenariusz w sposób intrygujący zgłębia charakter postaci i wątków, które wszystkim wydawały się już dobrze znane (choćby wątek profesora Snape'a). Dzięki temu zarówno dobro, jak i zło nabierają zaskakującej głębi, a to już nie jest cecha "zwykłej bajki dla dzieci". To jest kino doskonałe. 


Dziesięć lat temu zwlekałam z obejrzeniem pierwszej części przygód Harrego Pottera. Wydawało mi się, że pójdę na jakąś fajną bajkę dla dzieci i młodzieży i ... w końcu uznałam, że nie zaszkodzi. Dziś, po tylu latach stwierdzam, że gdyby na świecie miała się znowu rozpocząć przygoda z innym czarodziejskim światem w stylu Hogwartu wybrałabym się na taki film dużo chętniej i zdecydowanie szybciej. Analizując w głowie ostatni klaps filmu oraz pisząc jednocześnie te słowa czuję teraz, że Harry Potter znalazł niewidoczny pomost do mojego świata wyobraźni, do tego małego dziecka, które każdy z nas nosi głęboko w sobie. Czy to źle? Absolutnie nie. W mojej opinii szkoda tylko, że tak późno:)

Film polecam wszystkim - uwierzcie, nigdy nie będzie za późno aby zacząć przygodę z Harrym Potterem i  z zaczarowanym światem magii. Moja ocena: 5

czwartek, 23 czerwca 2011

KUNG FU PANDA II - film rodzinny - niemal doskonały!

Takie bajki właśnie powinni puszczać na Cartoon Network! Film jest świetny. Jeżeli ktoś widział część pierwszą to zna doskonale tytułowego bohatera, którym jest niezwykle sympatyczny miś panda o imieniu Po. Chwyta za serca. Trochę niezgrabny, pełny słabości, straszny łakomczuch staje do walki o swoje marzenia a dzięki wielkiej odwadze pokonuje strach i zdobywa upragnionych przyjaciół dołączając do Wielkiej Piątki Wojowników Kung Fu. 

Druga część jest więc kolejnym rozdziałem sympatycznego bohatera i jego przyjaciół. Tym razem wszyscy wyruszają  bronić królestwa Chin przed straszną bronią, która pali i niszczy wszystko, co napotka na swej drodze. Miłość do przyjaciół, rodziny i szacunek do tradycji to wartości, które przyświecają bohaterom w trakcie tej kolejnej przygody. Trochę to oczywiście pompatyczne, wiem, ale spoglądając na obraz oczami dziecka, które idąc do kina liczy na fantastyczną przygodę - film oceniam jako bardzo dobry. Świetnie nakręcony a scenariusz bardziej zgłębia postacie bohaterów oraz wprowadza kolejnego, intrygującego negatywnego bohatera. Wszystko to razem tworzy fabułę filmu równie ciekawą i zaskakującą, co w części pierwszej. Film można obejrzeć w formacie 3D i choć te efekty nie zawsze są udane, tym razem wyszły na bardzo dobrym poziomie.

Film ogląda się szybko i bardzo przyjemnie, gdyż nawet widzowie dorośli znajdą tam sporą dawkę humoru i satysfakcji z oglądanych zdjęć i obrazów. Oczywiście, jako dorosły który uprawia wręcz maraton filmowy znalazłabym kilka drobiazgów, do których można byłoby się przyczepić, jak choćby jakość polskiego tłumaczenia (...). Ale co tam. To w końcu bajka familijna, głównie dla dzieci i jak na sequel wyszła niemal doskonale.

Moja ocena to 4,6/z5. Polecam wszystkim dzieciakom, zarówno małym i dorosłym. Fantastyczna chwila relaksu, idealna na weekend w mieście!

CZERWCOWE HITY - KAC VEGAS II, X-MEN - lekko i przyjemnie, ale i bez fajerwerków!

Początek czerwca to dla mnie z reguły wakacje. Tym razem tylko tygodniowe i może dlatego potrzebowałam jeszcze kolejnych 10 dni, aby złapać odpowiedni dystans do codzienności. Także do Nawigatora. Zaczęłam pisać tego bloga bo kocham kino, ale po trzech miesiącach oglądania i pisania prawie o wszystkim, co w kinie leciało podniecenie przed pierwszą sceną minęło, a większość z obrazów zaczęła mnie nużyć. Wszystkie filmy wydały mi się jakoś do siebie podobne, przeciętnie dobre, przeciętnie interesujące (...) Ileż można więc tak oglądać i pisać? Obiecałam więc sobie, że nie zacznę znowu, dopóki któryś z oglądanych na bieżąco obrazów nie zwali mnie z nóg. Dokładnie! Oczekiwałam wewnętrznych fajerwerków na 5, na każdym poziomie i ani punktu mniej! Inaczej koniec z pisaniem o "przeciętniakach",  gdyż to nie dzięki nim kino stało się moją pasją. Na taką  "perełkę" trafiłam wczoraj, nieoczekiwanie, czyli pod koniec miesiąca i nie jest to tytuł z pierwszej półki popularności. 

Ale o tym osobno. Wracając do pisania muszę bowiem zrobić najpierw krótki przegląd tego, czym wszyscy się tak ostro podniecają i na co Polacy "walą" drzwiami i  oknami już od miesiąca. 

Na początek KAC VEGAS W BANGKOKU. Pierwszą część obejrzałam tylko i wyłącznie za namową przyjaciół, już na DVD, gdyż sądziłam że jest to po prostu kolejna, kiepska komedia z klozetowym humorem dla Amerykanów. I oczywiście humor nie był zbyt ambitny, ale sam film rewelacyjny! Dlatego nie wahałam się kupując bilet na premierę dwójki. Poza tym widok "skończonego" Bradleya Coopera na plakacie filmu jest, jak obietnica czegoś ekstremalnie zaskakującego. No, nie mogłam nie pójść!
I dobrze zrobiłam, choć sam film jest po prostu wierną kopią jedynki. To trochę tak, jakby do znanego wszystkim wzoru podstawić inne dane. Oglądamy więc kolejny wieczór kawalerski, na którym aspołeczny i śmieszny grubas ponownie rozwala kumplom zaplanowaną imprezę w rezultacie czego cała ekipa trafia w centrum azjatyckiej rozrywki okraszonej seksem i prochami. Tyle z fabuły. Film jest świetnie skręcony, scenariusz choć nie odkrywczy to nadal pozwala oglądać wyrazistych bohaterów, a tempo całej akcji zapewnia chwilami ekscytujący kalejdoskop wrażeń. Jednym słowem zero nudy, dużo humoru (choć mam wrażenie, że to już ostatnie krople z tej cytryny) i dobre kreacje aktorskie. Czego chcieć więcej?
Moja ocena to 4,5/z5. Na ocenę 5 zasługuje część pierwsza.  Polecam dosłownie wszystkim  - idealne kino na chwilowe "oderwanie się od rzeczywistości".


Kolejny obraz, który wzbudza sympatię widzów to X-MEN: PIERWSZA KLASA, czyli opowieść o tym, jak to się wszystko zaczęło.  W recenzji redakcji FilmWeb przeczytałam, że ta kolejna odsłona zasługuje niemalże na miano kina oskarowego, a fabuła pełna jest wielowymiarowych, intrygujących postaci oraz fantastycznych efektów specjalnych. Po jej obejrzeniu dosłownie słów mi zabrakło. Zgłupiałam i stwierdziłam, że chyba kompletnie przestaję rozumieć kino, albo dzisiejszych recenzentów. Film okazał się bowiem  przeciętny.
Najciekawszym wątkiem fabuły jest historia Magneto, dzięki której zaczynamy rozumieć jego późniejszą nienawiść do ludzkiej rasy. Reszta historii to po prostu pobieżnie pokazane losy pozostałych super bohaterów, które łączą się i dzielą w momentami zaskakujący sposób. I tyle. Film jest dobrze nakręcony, ale scenariusz traktuje o wszystkim nierównomiernie. Historia Magneto opowiedziana dość wnikliwie i treściwie, ale już o innych bohaterach sztampowo i powierzchownie, jakby twórcom zabrakło czasu, albo w trakcie kręcenia zmieniano scenariusz. Na koniec widz dostaje oczywiście sceny walki dobra ze złem, w trakcie których rozstrzygnięcie losów każdego z bohaterów staje się jednocześnie początkiem nowego rozdziału w życiu Mutantów. Same efekty są jednak takie sobie, ani szczególnie kiepskie, ani świetne - po prostu przeciętne. Gra aktorska to oprócz kreacji Magneto plejada aktorstwa na poziomie High School Musical, czyli ani szczególnie porywająca, ani nużąca - po prostu zwyczajna. Film oceniam więc na 3,5,/z5 gdyż jestem wiernym fanem przygód zmutowanych bohaterów. Pomysł dobry, ogólnie nie było źle, ale oprócz lepszego scenariusza czegoś jeszcze w tym filmie zabrakło..

Dla tych, co jeszcze nie widzieli ani jednej części X-MENów - szkoda czasu. Dla fanów sagi - polecam, no bo raczej trzeba:) - jakoś się przecierpi ten szereg niedoskonałości. Zapowiada się przecież ciąg dalszy...

DZEWO ŻYCIA - przerost formy nad treścią!

Ostatnia premiera, o której było głośno choć tym razem na salonach europejskich, szczególnie po zakończonym niedawno festiwalu w Cannes to DRZEWO ŻYCIA Terrence'a Malicka. Obraz długo wyczekiwany, nagrodzony i chwalony przez krytyków. Na FilmWebie, jeden z komentujących nazwał go "wydmuszką". Zgadzam się. Ten film to idealny przykład przerostu formy i Pr-u reżysera nad treścią tego, co stworzył.

Szczerze Wam powiem, że nie chce mi się nawet pisać o tym filmie. Zaznaczę tylko, że kreacje aktorskie są na bardzo dobrym poziomie. Sean Penn i Jessica Chastain - rewelacyjni, Brad Pit - dobry (jak dla mnie jego postać miała zbyt dużo cech wspólnych z  porucznikiem Aldo z Bękartów Wojny), jednak reszta, czyli scenariusz i reżyseria to istna plątanina skotłowanych emocji i obrazów, które Terrence Malick pielęgnował w sobie przez ostatnie 6 lat. Tyle czasu minęło od jego ostatniego filmu.  Mówiąc wprost  -  przekombinował i film gubi pierwotny sens stając się nużącą kombinacją opowiedzenia czegoś inaczej, a pod koniec to już nikt nie wie czego.  

Nie zamierzam ścigać się z innymi recenzentami w znajdowaniu ukrytego sensu tego obrazu i udowadnianiu, że jak jako widz posiadam wystarczająco dużo inteligencji i pokładów emocjonalnych aby być w stanie zrozumieć tzw. ambitne kino. To jest nieudany film zbyt ambitnego i pewnego siebie reżysera, który chyba za bardzo uwierzył w ten geniusz, jaki przez lata wmawiali mu krytycy. I nic do rzeczy ma tu rzekomo zbyt wiele odniesień do Boga i wiary, na co zwraca uwagę wiele komentujących. Obraz jest niespójny, miejscami strasznie nudny i wbrew pozorom - traktujący o wielu kwestiach bardzo sztampowo. A muzyka? Jest jak kiepski plakat w supermarkecie - "niewidoczna-niesłyszalna". Cała reszta, po kilku dniach również ulatuje z pamięci, jak zapach kiepskich perfum. Jednym słowem - Drzewo Życia to film na miernym poziomie.
A kino to prosty biznes  - produkuje się filmy i ludzie mają je oglądać. Reszta to dorabianie ideologii do czegoś, co nie powinno zostać wyprodukowane. To wszystko. I pewnie znajdą się tacy, co teraz zaoponują ale ja swoje wiem. Podobnie, jak wielu z tych, co zdecydowało się opuścić kino przed końcem seansu. Ja zamierzałam być twarda, ale pół godziny przed końcem również się poddałam. 


Ocena 1,5/z5 tylko ze względu na aktorów. Mimo to filmu nie polecam. Prawdopodobnie przeżyjesz duże rozczarowanie.

poniedziałek, 23 maja 2011

PIRACI Z KARAIBÓW: NA NIEZNANYCH WODACH - Johnny Deep wielkim aktorem jest!

Johnny'emu należy się Oskar za całokształt pracy, gdyż  wcielając się po raz kolejny w rolę  tego egocentrycznego pirata udowadnia swoją aktorską klasę i ogromny talent. Oglądanie tego faceta na ekranie to jak muzyka w uszach melomana, nawet jeżeli jest kilkakrotnie odtwarzana. Po raz kolejny był po prostu doskonały!. Między innymi dlatego właśnie długo czekałam na tę premierę. Choć nie ukrywam, że liczyłam  również na kolejną - emocjonującą powtórkę z zaskakującej fabuły, pięknych plenerów i pozostałych, fantastycznych kreacji aktorskich.  Tak było w poprzednich częściach! Teraz, jakby czegoś zabrakło...


Scenariusz filmu sprowadza fabułę do normalnej opowieści o przygodach piratów. Normalnej, nie znaczy tutaj oczywiście kiepskiej, czy coś w tym stylu - po prostu nie zobaczymy już tych intrygujących smaczków fantasy w stylu grającego na pianinie wielkiego kalmara, morderczej ośmiornicy, piratów-upiorów z wypadającym okiem, czy chociażby fantastycznie nakręconych licznych bitew morskich na powtórną śmierć i życie. Powiem nawet, że w porównaniu z poprzednimi częściami - zawiało trochę nudą. W trakcie mojego seansu znaleźli się i tacy, co z kina wychodzili przed czasem. Ale ja byłam twarda, choć wybierając seans po godzinie 22.00 faktycznie przeżyłam kilka sennych momentów. Fabuła filmu, pozbawiona tych efektownych elementów, podkręcających co rusz emocje widzów - miejscami wydawała się więc monotonna. Scenariusz pisany jakby "na zamówienie" kolejnego hitu, jakby za szybko. Główne postacie ciekawie rozbudowane, ale drugi plan wydał się mocno zaniedbany. Nie mniej jednak ustalmy jedno - w tym roku to najlepsza premiera filmu z gatunku "przygoda". Marudzę, ponieważ poprzednie części w większości były swego rodzaju kinowym odkryciem - ta, pozostanie tylko filmem.

Jack Sparrow wyrusza w kolejną morską wyprawę, tym razem do Źródła Wiecznej Młodości. Oczywiście jest to kolejny wyścig z czasem, gdyż chętnych do zdobycia nieśmiertelności jest wielu. Zobaczymy po raz kolejny kapitana Barbossę, świetnie zagranego przez Geoffrey'a Rush'a, który ponownie prowadzi z z Jackiem walkę o zwycięstwo, ale tym razem nie tylko na szpady, ale także na rewelacyjne, cięte dialogi. Fabułę podkręcają dwie nowe postacie, pirat Czrnobrody - postrach wszystkich piratów i jego energiczna, zmyślna córka Angelika, grana przez Penelope Crouz. Dzięki temu główne wątki nabierają głębi, a my mamy okazję poznać Jacka Sparrowa jako człowieka-mężczyznę, a nie tylko jako sfiksowanego na punkcie Czarnej Perły egocentryka. Fantastyczne role drugoplanowe tak liczne w poprzednich częściach teraz również są, jednak tej dwójki przygłupich piratów z załogi Barbossy nikt godnie nie zastąpił. Jednym słowem, Na Nieznanych Wodach to po prostu dobry film przygodowy, ale w zupełności oderwany od fabuły poprzednich części. Zresztą, po TAKIM zakończeniu trzeciej części, Na Krańcu Świata, twórcom i tak należą się gratulacje z tytułu kolejnej inicjatywy. Czy udana? Tak, ale to zupełnie inni Piraci. Tylko Jack Sparrow pozostał taki sam - rewelacyjny!


Film polecam wszystkim, i wielkim fanom serii, jak ja i tym, co jeszcze jakimś cudem do kina na Piratów nie trafili. Dobra rozrywka na wieczór we dwoje, rodzinny, singlowy i jakikolwiek inny. Mam tylko problem z oceną. W porównaniu z poprzednimi częściami ta ekranizacja wypada gorzej, a w porównaniu z resztą tego, co grają w kinach - doskonale! Może 4/ z 5 ...?

PS. O Penelope Cruz specjalnie nie wspomniałam, bo nie ma o czym. W którejś z plotkarskich gazet przeczytałam, że w pewnym momencie na planie zastąpiła ją jej siostra Monika Cruz, gdyż Panelopa była już w zbyt zaawansowanej ciąży. Nie wiem oczywiście, czy to prawda ale fakt ten tłumaczyłby dlaczego ona tak grała, jakby jej w ogóle na planie nie było. Jak początkująca statystka. Zadziwiające (...)

środa, 18 maja 2011

KSIĄDZ - Po prostu rozrywka.

Osobiście uwielbiam ciekawie opowiedziane historie o wampirach. Najlepiej, jak taka krwawa postać jest wielowymiarowa i "błądzi" w fabule gdzieś na granicy zwierzęcych instynktów i człowieczeństwa. Duże dreszcze i wiele emocji otrzymujemy wówczas wraz z biletem w pakiecie. Byłam ciekawa, czy historia kryjąca się w Księdzu to krótka opowiastka z gatunku "zabij szybko wszystko, co się pojawia", czy może kolejna udana próba ruszenia tematu o wampirach, np. na miarę "Blade'a". I tu reżyser filmu Scot Charles Steward lekko zaskakuje, gdyż film niepasując do żadnej z powyższych kategorii - mimo to dostarcza właściwej dla gatunku rozrywki.

Jedno, co w tym filmie bardzo wkurza to cena za bilet z racji technologii 3D, której tam praktycznie nie ma!  Powinnam tutaj przeprosić wszystkich fanów Thora, gdyż w swojej recenzji nazwałam tamtejsze efekty 3D najgorszymi, jakie dotychczas wyprodukowano. Okazuje się jednak, że producenci potrafią mocno zaskoczyć, gdyż w Księdzu w ogóle nie ma efektów na miarę technologii 3D, a każą za nie płacić. Jedynym obrazem trójwymiarowym, który  robi wrażenie i "daje się jakoś zapamiętać" to napisy początkowe i  reklama Piratów. Szkoda gadać.

Akcja filmu dzieje się chyba w przyszłości po jakiejś katastrofie jądrowej (mówię chyba, bo nie było to dla mnie oczywiste, nawet na koniec filmu). Generalnie na Ziemi nic nie ma tylko ruiny, zgliszcza, pustynia i miasto pełne jakichś wybiedniałych ludzi, którzy żyją w nieustającym strachu przed atakiem wampirów. Oczywiście fabuła filmu wprowadza nas w  ten główny wątek. Przedstawia skąd wziął się odwieczny konflikt człowieka z wampirem, jak przebiegał i jaką rolę w tej walce odgrywał specjalnie wyszkolony przez kościół oddział księży - wojowników o nadludzkich mocach. Poznajemy jednego z nich, który zmotywowany prywatnym nieszczęściem rusza w ponowną walkę z wampirzym gatunkiem ratując przy tym pozostałych ludzi przed nieuchronną zagładą. Dalej nie ma sensu już nic pisać o fabule, aby nie zepsuć chętnym rozrywki. Powiem tylko, że od pierwszej klatki wiedziałam już, że będzie to tylko i wyłącznie sfilmowany komiks. Z drugiej też strony warto podkreślić, że ta ekranizacja wyszła reżyserowi na całkiem przyzwoitym poziomie. Fani komiksu nie powinni być rozczarowani.


Fabuła filmu co prawda płaska, a postacie głównych bohaterów nie są zbyt rozbudowane (gdyby tak było - film byłby z pewnością jeszcze ciekawszy), jednak to jakoś nie rozczarowuje. Akcja ma dobre tempo, które zostało utrzymane do końca, a sama fabuła jest na tyle odpowiednio krótka, że owe mankamenty nie czynią z filmu "dziurawego sita", które miejscami "ciągnie się  w nieskończoność". Film ogląda się dobrze, a jego dużym plusem jest ciekawe spojrzenie na postacie wampirów (nie spotkałam się z takim dotychczas w kinie) i z pewnością bardzo dobry poziom aktorski. Paul Bettany, odtwórca roli księdza jest wiarygodny i aż szkoda, że scenariusz nie dawał mu większych możliwości do popisu. Muszę powiedzieć, że wbrew pierwszym odczuciom, wtopie z 3D i wszelkim wspomnianym wyżej produkcyjnym niedociągnięciom  - wyszłam z filmu zrelaksowana i usatysfakcjonowana. 

Wniosek z tego taki, że jeżeli szukacie po prostu rozrywki na przyzwoitym poziomie  i lubicie takie lekkie i czysto abstrakcyjne opowieści to film jest wart polecenia. Daję mu ocenę 3,7. Niestety, za beznadziejne 3D nie mogę więcej! :)

piątek, 13 maja 2011

KOD NIEŚMIERTELNOŚCI - Czyli ostatnie osiem minut z życia.

Wyobraź sobie, jak wstając jutro rano rozglądasz się po sypialni... Wiadomo czego się spodziewać. Ale rzucasz okiem na pomieszczenie, książki, pustą szklankę po wodzie, komórkę i ... niczego nie poznajesz! To nie Twój pokój, nie Twoje rzeczy, a przed Tobą siedzi obca osoba, która rozmawia z Tobą, jak ze starym znajomym, jakbyście w ogóle byli w połowie zdania! Ty jej nie tylko nie poznajesz, ale wiesz przecież, że przed chwilą wstałeś więc o co chodzi, o czym ona gada??? (...). Tak właśnie zaczyna się najnowszy film Duncana Jonesa Kod Nieśmiertelności. Polecam. 


Główny bohater, grany przez Jake'a Gyllenhaal to kapitan amerykańskiej armii Colter Stevens, który uczestnicząc w tajnej misji rządowej otrzymuje zadanie wykrycia sprawcy zamachów terrorystycznych. Oczywiście misja wymaga od niego wszelkich umiejętności skutecznego agenta, co też dostarcza nam dużo emocji, jednak najważniejsze jest to, że główny jej cel zahacza o prywatne życie bohatera. Dalej już nie powiem ani słowa, bo nie chcę być tą, która niechcący opowie najlepsze kawałki. Dodam tylko, że fabuła filmu obejmuje nie tylko wątek sensacyjny i przygodowy, ale także miłosny. I cieszę się, bo między bohaterami naprawdę można było poczuć chemię.
Pochwalić więc powinno się i reżysera i scenarzystę za twórcze podejście do obrazu. Wymyślili ciekawą opowieść i co najważniejsze - zadali sobie wystarczająco dużo trudu aby ją dopracować. Nawet jeżeli finał wyda Wam się już w połowie filmu oczywisty to i tak nie ominie Was kilka drobnych niespodzianek. Akcja filmu w sposób niezwykle dynamiczny wprowadza nas w kontekst i w podobnym tempie utrzymuje w napięciu aż do końca filmu. Fabuła filmu starannie buduje nasze napięcie aż dochodzi do kilku takich momentów, kiedy to emocje dosłownie "wciskają nas w fotel". Krótko mówiąc - wyszło naprawdę dobrze. 

W przypadku tego filmu, zaraz po twórcach obrazu na pochwałę zasługuje Jake Gyllenhaal. W swojej roli jest doskonały. Zaczynam naprawdę lubić tego aktora, gdyż ma on w sobie to coś, co powoduje iż jego bohaterowie nie są tacy dosłowni i podobni do innych. Ten aktor ma duży talent i to widać także w takim filmie jak przygodowa sensacja z nutą since fiction. Oglądałam go z wielką przyjemnością i Wam także szczerze polecam. 


Aby być do końca obiektywną, oczywiście znalazłabym kilka słabych punktów w realizacji filmu, jak choćby nieporównywalnie mało dynamiki w akcji na przełomie filmu, ale w tym wypadku to są raczej drobiazgi. Dlaczego akurat teraz jestem taka wyrozumiała? Bo moim zdaniem, jeżeli film zapewnia oryginalną, intrygującą i dobrze sfilmowaną historię oraz rewelacyjne aktorstwo to już jest dobrym filmem. I to jest najważniejsze, na początek:) 
Polecam wszystkim, młodym i starszym, tym bardziej że ma bardzo krzepiące i lekko zaskakujące zakończenie. Moja ocena to 4,3/ z 5




TOŻSAMOŚĆ - odgrzewany kotlet z nowymi przyprawami!

Idąc na najnowszy film z Liamem Neesonem Tożsamość miałam w głowie jego ostatni obraz pt: "Uprowadzona". Nie ukrywam, że liczyłam na porównywalne wrażenia sensacyjne, niebanalną i wartką akcję oraz zaskakujące plenery. Wyszłam z kina nienasycona.

Jaume Collet Serra to stosunkowo młody hiszpański reżyser, który zabłysnął w Hollywood reżyserując horrory. Ostatni z nich pt. "Sierota" miał niewielką dystrybucję (w Polsce był niedostępny), ale zebrał dużo pochlebnych recenzji i w Stanach okazał się nawet niespodziewanym hitem. Na YouToubie znalazłam wywiad z reżyserem, w którym opowiada o swoich motywach w tworzeniu Tożsamości. Po co o tym wspominam? Bo wychodząc z kina miałam nieodparte wrażenie, że podobne kino widziałam już w przeszłości kilkakrotnie i chciałam osobiście usłyszeć co można powiedzieć na temat obrazu, który "żywcem" został skopiowany z Frantica (pierwsza część) i z Tożsamości Bourna (druga część). Okazuje się więc, że dla reżysera fabuła filmu jest jednak "świeża", jak na aktualne czasy i "cieszy się, że udało mu się stworzyć ciekawy psychologiczny thriller z niebanalną postacią". Moim zdaniem - bzdura. Fabuła filmu to kopia wspomnianych hitów sprzed kilku lat, w której nie zauważyłam nic nowego i twórczego, a sam scenariusz oprócz tego, że jest oparty w 90% na historii bohaterów Frantica i Tożsamości posiada kilka słabszych momentów i traktuje te pozostałe 10%, czyli jedyne, ciekawe "smaczki" jak choćby działalność byłego oficera Stasi, w sposób bardzo powierzchowny. Finalnie odniosłam więc wrażenie, jakby twórcy filmu zamierzali zrobić hit "na zamówienie" odgrzewając w tym celu stare, dobre schematy. Niby nic złego, ale akurat w tym przypadku do mnie nie dotarło.
Główny bohater, grany przez Liama Neesena to naukowiec, który wraz z żoną przyjeżdża na sympozjum naukowe do Berlina. W wyniku wypadku taksówką, którą prowadzi nielegalna emigrantka Gina, grana przez Dianę Kruger, traci pamięć i przez resztę filmu stara się udowodnić swoją tożsamość oraz zrozumieć cel swojej wizyty w Berlinie. Gina oczywiście pomaga naszemu bohaterowi w tych zmaganiach, które jak się można domyśleć - są dla obojga niezwykle ryzykowne. W filmie zobaczymy więc dużo strzelaniny, efektownych pościgów samochodowych, walki wręcz. I uczciwie muszę przyznać, że te efekty zrobione są na bardzo dobrym poziomie, co wraz z wartką akcją pozwala widzowi poczuć duży dreszcz emocji. Finał jest nieistotny, gdyż i tak od połowy filmu zaczyna być dla niektórych oczywisty (szczególnie takich kinomaniaków jak ja:)). Ważne jest, że widząc w zwiastunach efektowną sensację - od tej strony czujemy się usatysfakcjonowani.

Warto wspomnieć również o kreacjach aktorskich. Osobiście nie rozumiem dlaczego Diane Kruger tak rzadko pokazuje się na ekranach. Jest świetna, co udowodniła nie raz, jak choćby w Bękartach Wojny. Może jest wybredna i nie zależy jej na grze w przereklamowanych, sztampowych produkcjach... Tak, czy inaczej odniosłam wrażenie, że rola Giny została napisana specjalnie dla niej. Tak, na marginesie to wcale nie wygląda na swoje 40 lat (...). Jeżeli chodzi o Liama to aktor takiej klasy raczej nie zagra źle. Myślę, że w tych tzw. "aktorskich sukcesach", prócz umiejętności liczy się również o to, czy aktor do roli pasuje. Wtedy końcowy obiór jego kreacji wydaje się pełniejszy i bardziej efektowny. Mam wrażenie, że w tym filmie zagrał gdyż jego twórcy chcieli trochę "skorzystać" ze słów chwały, które zebrał po swojej rewelacyjnej roli ojca w Uprowadzonej. Tam był faktycznie świetny i ...wiarygodny. Tu, jakby trochę do tej roli za stary.

Jest jednak drobny szczegół, który bezapelacyjnie zasługuje na pochwałę. Świetnym pomysłem twórców filmu było umiejscowienie całej akcji filmu w Berlinie. To miasto ma swój specyficzny klimat, który możemy doskonale w tym filmie poczuć. Splendor luksusowego świata wyższych sfer miesza się rzeczywistością, w której żyją nielegalni emigranci, a to wszystko jakby gdzieś za rogiem... Takie rzeczywiste obrazy Berlina nadały całej fabule charakteru, która dzięki temu staje się mniej oczywista.



Film polecam fanom sensacji, którzy liczą na dobre efekty, dynamiczną akcję i grę aktorską, która nie odstaje od poziomu filmu. Mimo kilku słabszych momentów na przełomie filmu, całość ogląda się dobrze. Nie jest to kino z fajerwerkami, jednak czasu także nie stracicie. Po prostu przyzwoita sensacja z mnóstwem efektów. Moja ocena to 3,6/z 5.

Poniżej wspomniany na początku wywiad z reżyserem.

wtorek, 10 maja 2011

MIĘDZY ŚWIATAMI - Fragment cierpienia.

Wyobrażacie sobie co czuje kobieta, która nagle w tragiczny sposób traci swoje dziecko? Czy potraficie sobie wyobrazić, co czuje mężczyzna który zmagając się ze śmiercią swojego kilkuletniego syna jednocześnie musi walczyć z odtrąceniem żony? Czy potraficie poczuć ten obezwładniający ból i  bezsilność, które od TAMTEGO  dnia sprowadzają wspólne, rodzinne życie do marnej egzystencji? Ja - nie. Oglądając  jednak najnowszy film Johna Camerona Mitchella Między Światami - poczułam.


Zanim jednak zacznę film chwalić  - kilka słów drobnej krytyki. To, co najbardziej mnie rozczarowało to niespełniona obietnica filmu "nieoczywistego" i jednocześnie intrygującego, którą odebrałam oglądając zwiastuny.  Uwielbiam takie kino, z pogranicza rzeczywistości i szczerze liczyłam, że przy tak intrygująco zapowiadającej się fabule i doskonałej obsadzie - obraz okaże się niemal doskonały tzn., zapewniający widzowi i temat do przemyśleń i swoistą zagadkę jednocześnie. Jednak owa obietnica zostaje niespełniona, a tematyka światów równoległych, którą obiecują zwiastuny i sam tytuł to tylko metafora.  

Czytając pierwsze komentarze po premierze widać, że film budzi skrajne emocje.  Oprócz  wielu zwolenników znaleźli się i tacy, dla których okazał się nudny i pozbawiony "akcji". I oczywiście jest w tym trochę prawdy, gdyż fabuła filmu jest faktycznie  w swoisty sposób powolna. Jednak moim zdaniem fakt ten czyni obraz bardziej sugestywnym i uderzającym głęboko w nasze emocje. Między Światami to obraz cierpienia rodziców, którzy w nagły i tragiczny sposób tracą synka. W osiem miesięcy po tragedii starają się normalnie żyć, pracować, spotykać ze znajomymi, jednak świadomość faktu, że ich dziecka już nie ma rujnuje ich serce i duszę. Żyją jakby drugiej rzeczywistości, jakby życie płynęło bez ich udziału, jakby byli zawieszeni między dwoma światami, tym realnym i tym sprzed tragedii. Cierpią. I można powiedzieć, że reżyser daje im w tym filmie czas na to cierpienie. Dzięki temu, czy tego chcesz czy nie - także zaczynasz je odczuwać.
Pomysł na film oceniam więc jako niezwykle oryginalny, a jego realizację jako spójną z głównym celem reżysera. Obraz pokazuje cierpienie i to w sposób bardzo przekonywujący. 

Kolejne ukłony idą w kierunku odtwórców głównych ról. W filmach, gdzie ważniejsze od efektów specjalnych są emocje bohaterów niezwykle istotny jest poziom umiejętności aktorów.  I tutaj z przyjemnością powiem, że zarówno Nicole Kidman jak i Aron Eckhart okazali się rewelacyjni. Jeżeli chodzi o Kidman  to bez względu na ilość zmarszczek na jej twarzy (w świecie filmu krążyły pogłoski, że zbyt duża ilość botoksu uniemożliwia jej dobrą grę) - zagrała doskonale. Natomiast, dla Arona Eckharta rola cierpiącego ojca okaże się moim zdaniem przełomową, gdyż do tej pory widzieliśmy go w lekkich i niezbyt ambitnych produkcjach, jak choćby Inwazja: Bitwa o Los Angeles. Oboje mają ogromny talent i wybierając na Między Światami zafundujecie sobie sporą dawkę dobrego aktorstwa. 

Film polecam wszystkim, którym brakuje w naszym kinie treściwych dramatów i emocji innych niż tylko pusty strach, czy śmiech. Wbrew pozorom, całość obrazu ogląda się "szybko", brak w nim zarzucanej przez innych "dłużyzny" i na koniec mamy świadomość, że oto wybraliśmy film inny niż dotychczas, ale także zrobiony na bardzo dobrym poziomie. Moja ocena to 4,5 / z 5. Po prostu - dobre kino.

Dla chętnych - polecam wywiady z aktorami. 

 

piątek, 6 maja 2011

THOR - szczerze mówiąc nie wiem jak określić ten film (...)

Filmowe zwiastuny wyświetlane w kinach już od ponad dwóch tygodni obiecują ciekawą przygodę. Trochę magii, jakieś inne, bajkowe królestwo niedaleko ziemskiej galaktyki, przystojny bohater odważnie broniący naszej rasy, a w tle miłość... Nie raz mieliśmy już okazję przekonać się, że dobrze nakręcone bajki, animowane lub nie, mogą stanowić fajną rozrywkę na rodzinne popołudnie. Wybierając się więc na Thor'a liczyłam na pełną gamę spektakularnych obrazów w technologii 3D, ciekawą fabułę i możliwość przeniesienia się do innego, bajkowego świata...choć na chwilę. Niestety - wyszło kiepsko.


Najnowszy obraz Kennetha Brannatha pt. "Thor" to nic innego, jak  średnio udana próba sfilmowania komiksu, podjęta z prawdziwie hollywoodzkim rozmachem, gdyż w obsadzie znajdziemy takie nazwiska jak Natalie Portman, Anthony Hopkins, czy Rene Russo. Niestety, ten film jest kolejnym dowodem na to, że nawet najlepsza obsada nie pomoże na kiepski scenariusz i średnią reżyserię.  
W Multikinie za dwa normalne bilety zapłacicie 55 złotych. Można się lekko zirytować, gdyż ceny biletów na seanse w 3D drożeją przy każdej okazji kolejnej premiery. Ale szybko przypominasz sobie Avatara lub choćby Opowieść Wigilijną i płacisz, bo może teraz także warto. I takie założenie to pierwszy błąd. Jeżeli ktoś z Was widział któryś z w/w tytułów- będzie rozczarowany. Sama technologia obrazu Thor'a nawet "nie leżała" koło obrazów z Avatara, a sceny latającego Pana Scroodga w Wigilijnej Opowieści przyprawiały o dużo większe dreszcze niż walka głównego bohatera Thora z lodowymi potworami. Moim zdaniem - najgorsze 3D, jakie ostatnio wyprodukowano.

Drugim, błędnym założeniem,jest to że Keneth Branagh, reżyser świetnego i obsypanego nagrodami filmu "Henryk V" z 1989 roku nadal trzyma artystyczny poziom.  Fabuła filmu, bardzo płaska nie pozwala nawet na jej streszczenie bez ryzyka opowiedzenia całego filmu. Jednym słowem, mamy tu do czynienia z młodym bogiem o imieniu Thor, któremu na Ziemi przyszło uczyć się pokory oraz który finalnie musi stoczyć walkę o królestwo z zazdrosnym bratem poświęcając przy tym swoją wielką miłość do poznanej ziemianki, Jane Foster, granej przez Natalie Portman. Przy czym owa miłość narodziła się gdzieś pomiędzy dwoma scenami, z których jedna to obowiązkowo - typowo amerykańskie, rodzinne smażenie jajek na bekonie. Jednak na koniec filmu, dla mnie nadal było zagadką kiedy owa para zapałała do siebie miłością. Winę za to ponosi także kiepski scenariusz, przez który sama fabuła filmu wydaje się jakby "pocięta" i powierzchowna. Tempo akcji nierównomierne, uniemożliwia budowanie właściwego napięcia. Szczerze mówiąc, mimo że wszyscy aktorzy robili co mogli aby grane przez nich postacie nabrały jakiejkolwiek głębi - odbiór końcowy całej opowieści pozostaje niesatysfakcjonujący!


Jest jednak jednak rzecz, którą można byłoby polecić w tym filmie. Warto go obejrzeć ze względu na niezwykły urok osobisty głównych bohaterów. Filmowy Thor to istne "ciacho" z muskułami i hollywoodzkim uśmiechem, a Natalie.. no cóż - znowu piękna. Jednym słowem film polecam fanom komiksów i obu aktorów, którym nie przeszkadzają reżyserskie niedoróbki lub ogromne dziury w scenariuszu. Moja ocena to 2,6 w skali na 5.

środa, 20 kwietnia 2011

NIEŚCISZALNI - Twórcza wnedeta na "muzyczną chałę"!

Jak wielu z Was ma wrażenie, że słuchając większości stacji radiowych lub oglądając telewizyjne listy przebojów tzw. muzyka popularna "zeszła na psy"? Czy jadąc samochodem lub słuchając radia nie tęsknicie od czasu do czasu za dźwiękiem, który poruszy głębsze emocje, nada szczególną treść chwili, w której go słyszycie, nie męcząc jednocześnie uszu "oklepanym" i wszechobecnym "dudnieniem"? Jeżeli poczuliście teraz ... "coś", to znak że z pewnością docenicie ten oryginalny pomysł na protest. Bo najnowszy film NIEŚCISZALNI Oli Simonsson i Johanesa Nilssona to nic innego jak protest przeciwko nudzie i bylejakości. W muzyce. 

Wybrałam ten film trochę z przekory. Obraz niszowy, z niewielkim budżetem, bez większej reklamy, a na plakatach szumna nazwa "najgłośniejsza komedia roku", "wielki sukces festiwalu warszawskiego" itd. Jak wiadomo, różnie bywa z tymi "sukcesami",  gdyż potem sale kinowe są puste, widzowie  się nudzą i w rezultacie film nie zarabia nawet na koszty produkcji.  Tak, jakby twórcy kręcili film dla siebie(...). Poza tym stwierdziłam, że najwyższy czas wybrać się na film, który  dobrze nie rokuje, no bo co ze mnie za recenzent, jeżeli wszystkie oglądane dotychczas obrazy oceniam na powyżej 3/z5. Czas obejrzeć jakąś "kinową wtopę". Z takim właśnie nastawieniem kupiłam wczoraj popcorn na wieczorny sezon NIEŚCISZALNYCH. I muszę się teraz otwarcie przyznać, że była to wtopa, ale moja - streotypowa!

Fabuła filmu jest prosta i może nawet płaska, ale nakręcona w sposób konsekwentnie twórczy. Grupa niezwykle uzdolnionych muzyków, zrzuconych na margines w tzw. "wielkim świecie muzycznym" za swoje zbyt oryginalne podejście do twórczości szykuje wielką wendetę, po której całe miasto ma "usłyszeć prawdziwą" muzykę. Dla każdego z nich bowiem to, co słucha się i gra teraz to nuda i największa chała.  Owa wendeta jest więc zakrojoną na szeroką skalę akcją protestacyjną, w której bohaterowie komponują i grają dźwięki dotąd niesłyszane. Pomysł na film oceniam jako dosłownie rewelacyjny i odkrywczy. Akcja filmu w sposób dynamiczny przeprowadza widza przez wszystkie wątki, co szczególnie na początku filmu wprowadza w dobry nastrój, a bogaty humor sytuacyjny wskazuje, że oto poszliśmy na film oryginalny i miejscami zabawny. 
Problemy zaczynają się w połowie. Szczerze mówiąc, były już chwile, kiedy czułam się lekko znudzona tą "fajnoscią" fabuły i zastanawiałam się do jakiego końca zmierza ten film. To tak, jakby twórcy zaczęli od razu z "wysokiego C", a potem już cały czas grali w tym  samym tonie. Jednym słowem więc, scenariusz choć na przyzwoitym poziomie nie zapewnia widzom różnorodności w doznaniach, gdyż wszystkie główne postacie są jakby trochę "inne" od otoczenia, czyli takie same. Nawet policjant, który od początku "depcze po pietach" muzykom-śmiałkom w odmienny sposób pojmuje muzykę, a dokładnie rzecz ujmując - ta go szczerze denerwuje i drażni. Od dzieciństwa dąży tylko do ciszy i spokoju, a jego prywatny wątek poznajemy także jako historię "autsajdera". To wszystko właśnie powoduje, że w połowie filmu mamy już lekki przesyt tym artystycznym obrazem. Byłabym jednak niesprawiedliwa zapominając dodać, że zakończenie filmu wynagradza jego słabsze elementy. Całość pozostaje więc na swój autorski sposób spójna i zgodnie z końcowymi odczuciami mogę powiedzieć, że - interesująca. 



W innych recenzjach, np na filweb-ie czytałam, że w trakcie oglądania filmu dosłownie " rozboli nas brzuch" od nieustannego śmiechu. Uważam, iż takie określenie to  duża przesada. Podobnie, jak określenie obrazu jako "najśmieszniejsza komedia roku". Jeżeli ktoś widział DZIEŃ DOBRY TV to odbierze to wręcz jako jawne nadużycie. NIEŚCISZALNI  to po prostu film z doskonałym i twórczym pomysłem na to, jak zakpić sobie z obecnych kanonów muzycznych, ale choć pomysł na fabułę jest iście oskarowy to samemu filmowi brakuje jeszcze wiele do rozbawienia całej sali kinowej i miana wybitnego. Nie mniej jednak warto obraz obejrzeć choćby ze względu na niezwykle twórcze uchwycenie problemu nudy w życiu muzycznym oraz dosłownie - rewelacyjnie nakręcone sceny "muzyki alternatywnej". Oglądający szybko usłyszą o co mi chodzi:).

Reasumując więc, mimo że bardzo chciałam - filmu nie "zjechałam". Humor specyficzny, kreacje aktorskie na dobrym poziomie, świetny pomysł na fabułę. Moja ocena to 3,3 / 5. Jak na niszowe kino z niszowego, warszawskiego festiwalu - całkiem nieźle. Polecam szczególnie umuzykalnionym i twórczym widzom.

czwartek, 14 kwietnia 2011

NIEPOKONANI - Polska odwaga daje początek...

Brudna, spękana od mrozu i słońca skóra, spuchnięte stopy, wychudzone od nadludzkiego wysiłku ciało i przekrwione, głodne oczy które patrząc na południe wiodą bohaterów najnowszego filmu  Petera Weira ku wolności. "Niepokonani" to wzruszająca historia o Polakach, którzy wraz z  kilkoma towarzyszami niedoli innych narodowości stoczyli walkę na śmierć i życie pokonując w ucieczce  surową Syberię, gorące pustynie Mongolii oraz mroźne Himalaje. Pieszo. 


Fabuła filmu oparta jest na prawdziwej historii Polaka, Witolda Glińskiego, który dzięki żelaznej woli przetrwania i pragnieniu odzyskania wolności, nie bacząc na ekstremalne warunki pogodowe, w jednej chwili zainspirował innych do ucieczki z rosyjskiego gułagu i w konsekwencji - do pokonania tysiąca mil bezkresnej przyrody kontynentu azjatyckiego. Niezłomność charakteru, dobroć oraz niespotykana wytrwałość tego polskiego bohatera natchnęła twórców filmu do tego, aby przedstawić Nas - Polaków, jako naród ludzi nieprawdopodobnie odważnych, potrafiących inspirować innych do walki nawet w najtrudniejszych, życiowych momentach. Jest to niezwykle ważny element fabuły i naprawdę miło ogląda się ten swoisty hołd oddany naszej polskiej naturze niezłomnego "uparciucha". Film pokazuje również obraz tego, jak jesteśmy postrzegani jako naród przez mieszkańców Świata. I czy to się komuś podoba, czy nie ten obrazek w oczach innych jest integralnie związany zarówno z naszą walecznością, jak i z postacią Lecha Wałęsy.  Takie też mamy dziedzictwo w oczach reżysera.
Jednym słowem więc, oparta na prawdziwej historii fabuła filmu nakręcona została w sposób niezwykle interesujący. Pozbawiona "tanich, hollywoodzkich" efektów "powala" widza mnóstwem sugestywnych i realistycznych scen fizycznego i duchowego cierpienia, jakie przeżywają bohaterowie ucieczki. I pomimo tego, że z góry wiadomo iż owa ucieczka zakończy się sukcesem,  a tempo akcji jest raczej powolne, dzięki oszczędności w środkach wyrazu i "surowym" obrazom - film trzyma w napięciu do samego końca.

Kreacje aktorskie na bardzo dobrym poziomie, choć najmilej zaskoczył mnie Colin Farrell. Wykreował w tym filmie postać daleką od jego prywatnego wizerunku niepokornego twardziela, którym częstuje nas w praktycznie każdej innej roli. Jego postać okazała się bardzo charakterystyczna, ciekawa i zdecydowanie urozmaica obraz niewolników rosyjskiego reżimu. Powiedziałabym nawet, że bohater grany przez Colina odznacza się na ekranie większą charyzmą i kreatywnością niż tytułowy Janusz, grany przez Jima Sturrgesa, a dzięki jego postaci fabuła filmu dużo zyskuje.


Na ten film zdecydowanie warto pójść i to nie tylko ze względu na fakt, że przypomina  on o tragicznej dla Polaków i innych narodów Europy Wschodniej trzydziestoletniej, "cichej" wojnie ze stalinizmem i komunizmem. Ten powód usatysfakcjonuje raczej starszą widownię. Ja, oprócz powodu do dumy z narodowego dziedzictwa, która pod koniec filmu nie ominie chyba żadnego widza znalazłam dodatkowo mnóstwo okazji do śmiechu i powodów do osobistych refleksji. 

Film dla wszystkich widzów, młodzieży także nie zaszkodzi. Moja ocena to 4/5, jednak uprzedzam - film zmusza do refleksji, więc niektórym może być nudno:)





sobota, 9 kwietnia 2011

JESTEM BOGIEM - Dobra rozrywka na sobotni wieczór.

Chyba każdy z nas słyszał o tym, że my - ludzie - wykorzystujemy na co dzień zaledwie 20, do 30% możliwości swojego mózgu.  A co mogłoby się stać, gdyby na rynek weszła pigułka z marszu uwalniająca resztę 70-sięcio procentowego potencjału? Jak wyglądałoby życie każdego z nas, gdybyśmy dotychczasowe nasze marzenia i cele mogli zrealizować na przykład w tydzień? Oj, nie ma chyba człowieka, który nie zechciał by spróbować. Ja, stanęłabym pierwsza w kolejce!

Podobnie zrobił Eddie Morra, główny bohater najnowszego filmu Neila Burgera, pt. "Jestem Bogiem".  Dostał taką właśnie szansę na zmianę swojego życia i ją wykorzystał. Zwiastuny tego filmu, które zresztą były świetne, widziałam już na długo wcześniej i powiem szczerze, że tej premiery nie mogłam się wprost doczekać:). 

Pierwsze, co moim zdaniem należy pochwalić to konwencję, w jakiej nakręcony jest film. Główny bohater, niespełniony pisarz z autodestrukcyjnymi  zapędami jest bowiem jego narratorem i opowiada nam po prostu swoją historię. Robi to niezwykle szczerze i otwarcie, dzięki czemu obraz jego  życiowej porażki jest dla nas bardzo wiarygodny. Jako widzowie, doskonale rozumiemy słabości i rozterki bohatera i kiedy w pewnym momencie decyduje się on wziąć cudowną pigułkę, jest to dla nas ruch w pełni oczywisty. I w tym momencie nie ma już chyba na sali kinowej widza,  który nie czekałby z niecierpliwością  na rozwinięcie i zakończenie akcji, gdyż wiemy że rzecz mogłaby dotyczyć  także nas samych!  (...). To właśnie udało się uzyskać twórcom filmu - od samego początku zaczynasz utożsamiać się z tym niespełnionym pisarzem, przez co sam film wzbudza ogromne zainteresowanie, a na końcu - przynosi dużą satysfakcję. I choć samo zakończenie może jest już zbyt przerysowane, to całość obrazu zdecydowanie broni się poprzez dobry warsztat filmowy reżysera oraz nietuzinkową próbę opowiedzenia ciekawej historii. Jestem Bogiem nie jest więc typowym filmem sensacyjnym, gdzie oglądać możemy po prostu dobrze nakręconą bieganinę i strzelaninę.

Na film warto pójść także ze względu na doskonałą kreację aktorską Bradley'a Cupera. Grał sugestywnie, wielowymiarowo, bardzo emocjonalnie i pomimo tego, że sam film nie należy do gatunku wybitnych to widzimy, że ten aktor zdecydowanie talent ma, a do tego potrafi być w swojej roli niezwykle ujmujący. Naprawdę fajnie się go ogląda. Robert de Niro to już klasyka. Rola dobrze zagrana, wiarygodnie, ale filmowy Edie Morra bije na głowę wszystkich i wszystko:). 

Reasumując, Jestem Bogiem to udana i ciekawa adaptacja powieści "The Dark Fields". Zdecydowanie sensacja, ale nakręcona w sposób zaskakujący i niesztampowy. Dynamiczna, wartka akcja obrazu podnosi jego wartość. Film ogląda się lekko, jest "nieprzegadany" i ... po prostu ciekawy. I pomimo tego, że nie będziemy o nim zbyt długo pamiętać doskonale sprawdzi się jako wieczorna rozrywka.

Polecam dosłownie wszystkim. Moja ocena to 3,9, głównie za ciekawą postać Ediego Morry, który praktycznie "robi" film oraz za doskonałe aktorstwo Bradley'a Cooper'a. 

piątek, 8 kwietnia 2011

RYTUAŁ - Zwątpienie początkiem wiary!

"Czy włamywacz zapala światło, kiedy okrada Twój dom? Nie. Woli, żebyś myślał że go tam nie ma.Tak samo robi diabeł, kiedy zdobywa Twą duszę (...)". Tymi słowami egzorcysta, Ojciec Lucas grany przez Anthonego Hopkinsa wyjaśnia głównemu bohaterowi dlaczego świeccy łatwo mylą chorobę psychiczną z opętaniem. Wątpią w zło, a to jest początek jego zwycięstwa. Cytuję tu oczywiście fragment z najnowszego filmu Mikaela Hafstom "Rytuał"  - moim zdaniem - najlepszej premiery minionego tygodnia.

Sam film z pewnością nie jest horrorem, choć historia zawiera elementy para-normalne. Nie jest też zbyt treściwym dramatem z wielowątkową akcją i rozbudowanymi postaciami. To film o wąskiej fabule, skupiającej się na historii wiary jednego chłopca, której prawdziwy początek następuje w chwili, kiedy tragiczny wypadek losowy zmusza  go do udzielenia ostatniego sakramentu odkupienia. Bohater kończy jednocześnie seminarium i pomimo, iż jest człowiekiem niezwykle uduchowionym - wątpi. To właśnie przez pryzmat sceptycyzmu tego niedoszłego księdza Michaela Kovaka, poznajemy obrządek egzorcystycznych rytuałów odprawianych na konkretnych przypadkach przez wspomnianego na początku Ojca Lucasa. I ta nietuzinkowa postać głównego bohatera jest zdecydowanie dużym plusem filmu. Wątpiący Michael Kovak sprawia, że jego końcowa walka ze złem staje się  bardziej wyrazista i dla widza satysfakcjonująca. 
Swoje słowa uznania kieruję do autora scenariusza filmu, Michaela Petroni. Stworzył dzieło na bardzo dobrym poziomie. Pomimo, że wprowadza do filmu tak naprawdę tylko dwie główne postacie, z biegiem akcji stają się one wielowymiarowe i  coraz ciekawsze. Fabuła nie jest przewidywalna w taki "hollywoodzki" sposób i traktuje o rzeczach ważnych zdecydowanie nie sztampowo.
Osobiście, miałabym tylko zastrzeżenie do dynamiki akcji, której tempo jest na początku filmu zbyt powolne i nieproporcjonalne do wartości treści całego obrazu. Ale intrygujące postacie obu bohaterów wynagradzają zdecydowanie tę niedoskonałość.

Rytuał to także aktorstwo na dobrym poziomie. Młody Colin O'Donoghue grający rolę Michaela Kovaka absolutnie nie odstaje od poziomu gry Anthonego Hopkinsa. Powiedziałabym nawet, że to postać tego ostatniego miała niewielki kryzys na przełomie filmu, jednak generalnie - aktorzy dali radę a sam Hopkins nie zawodzi wprowadzając  do swojej postaci chociażby to charakterystyczne, "upiorne" spojrzenie rodem z Milczenia Owiec. Na prawdę warto. 
Chcąc podsumować tą recenzję jednym zdaniem myślę jednak, że najlepszy w tym filmie jest sposób, w jaki twórcy pokazują obecność zła w naszym codziennym życiu. To zło, to nie są jakieś upiory rodem z Martixa lub bliżej nieokreślona siła, o której możemy usłyszeć  często na niedzielnych kazaniach. To po prostu nasze myśli, czyny i słabości, z którymi raz wygrywamy, a raz przegrywamy. Wiara w Boga jest nieodłącznym elementem wiary w Diabła i odwrotnie, a człowiek raz uświęcony nie musi zostać świętym do kończ swoich dni. O swoją duszę i jej spokój walczymy codziennie, nawet o tym nie widząc, a nasze zwątpienie to tylko początek drogi.

Film dla widzów dorosłych, doskonały na wieczorną rozrywkę. Oceniam go na 4, za wszystko co wspomniałam wyżej:).


ŻONA DOSKONAŁA - Emancypacja kobiet po francusku!

"Słodka' komedia zrealizowana w formie lekkiej satyry na społeczeństwo francuskie w późnych latach siedemdziesiątych, osadzona w dość interesującym kontekście sytuacyjnym, ze świetnymi kreacjami aktorskimi. Tak jednym zdaniem określiłabym ten film. Półtora godziny, które choć nie stracone, bo wychodzimy z kina uśmiechnięci i nawet zrelaksowani zostawia  jednak lekki niedosyt... Osobiście,  nie raz odnosiłam wrażenie jakby reżyser pomylił ekran kinowy z deskami teatru. No ale to, w  sytuacji kiedy reżyseruje Francois Ozon, jest raczej typowe.

Na film wybrałam się głównie ze względu na Catrine Denevue, dawno już nie widzianej na współczesnych ekranach kinowych. Nie będąc więc fanem twórczości samego reżysera oraz znudzona Gerardem Depardieu, którego "musimy" wręcz oglądać w niemal każdej francuskiej produkcji po raz kolejny zmierzyłam się z tzw. "wielkim kinem francuskim". 
Fabuła filmu z jednej strony trochę zbyt teatralna, miejscami nudzi i przeciąga akcję w nieskończoność, z drugiej posiada kilka ciekawych zwrotów, które "podtrzymują" obraz w konwencji filmu dynamicznego i momentami zaskakującego. Dosłownie, jakby Ozon nie mógł się zdecydować, czy reżyseruje film, czy sztukę teatralną. I to przeszkadza. Jednym słowem więc, nie jest to film wybitny, a warsztat filmowy jest zdecydowanie jego najsłabszym elementem.

To, co jednak zasługuje na pochwałę to ciekawy konteksty sytuacyjny akcji oraz fakt, że reżyser osadził ją we Francji, w późnych latach siedemdziesiątych. Mamy więc okazję cofnąć się w czasie w dość sugestywny i ciekawy sposób, gdyż obraz jest kręcony w formie swoistej satyry. Catrine Denevue gra pogodzoną z losem i oderwaną od rzeczywistości żonę bogatego przedsiębiorcy Roberta Pujol'a,  granego przez Fabrice Luchini. Razem tworzą "poukładaną", szanowaną rodzinę z tradycjami, z ówczesnej klasy wyższej a dwójka ich dzieci  przeżywa typowe dla tzw. "bananowej młodzieży" rozterki egzystencjalne. Ten "lukrowany" obrazek rozpada się, kiedy rodzinna fabryka zaczyna przeżywać kłopoty, a głowa rodziny - pan Pujol - zmuszony jest przekazać stołek prezesa swojej żonie. Po filmie od razu stwierdziłam, że w przeciwieństwie do nas, Polaków - Francuzi społeczeństwem pruderyjnym z pewnością nie byli i nie są (...):). Sex, polityka i parytety społeczne mieszają się w filmie nieustannie i otwarcie, czyniąc go jeszcze bardziej interesującym i śmiesznym.


Cały obraz ratują też  fantastyczne kreacje aktorskie. Są świetne i to dosłownie wszystkie. Osobiście byłam zauroczona grą Jeremie Reiner'a, który idealnie wręcz zagrał "zblazowanego" syna swoich bogatych rodziców, Laurenta Pujol. Catrine Denevue rewelacyjna! Dlatego, nawet jeżeli nie wszystkie sceny w filmie był trafione - filmu nie żałuję:)

Żonę Doskonałą polecam głównie fanom kina francuskiego lub tym, którzy lubią czasem lekką i nietypową rozrywkę na popołudnie. Moja ocena to 3,5, przede wszystkim za próbę pokazania w ciekawy i mało sztampowy sposób przemian społecznych we Francji oraz bardzo dobre kreacje aktorskie.