Reklama Google

czwartek, 23 czerwca 2011

KUNG FU PANDA II - film rodzinny - niemal doskonały!

Takie bajki właśnie powinni puszczać na Cartoon Network! Film jest świetny. Jeżeli ktoś widział część pierwszą to zna doskonale tytułowego bohatera, którym jest niezwykle sympatyczny miś panda o imieniu Po. Chwyta za serca. Trochę niezgrabny, pełny słabości, straszny łakomczuch staje do walki o swoje marzenia a dzięki wielkiej odwadze pokonuje strach i zdobywa upragnionych przyjaciół dołączając do Wielkiej Piątki Wojowników Kung Fu. 

Druga część jest więc kolejnym rozdziałem sympatycznego bohatera i jego przyjaciół. Tym razem wszyscy wyruszają  bronić królestwa Chin przed straszną bronią, która pali i niszczy wszystko, co napotka na swej drodze. Miłość do przyjaciół, rodziny i szacunek do tradycji to wartości, które przyświecają bohaterom w trakcie tej kolejnej przygody. Trochę to oczywiście pompatyczne, wiem, ale spoglądając na obraz oczami dziecka, które idąc do kina liczy na fantastyczną przygodę - film oceniam jako bardzo dobry. Świetnie nakręcony a scenariusz bardziej zgłębia postacie bohaterów oraz wprowadza kolejnego, intrygującego negatywnego bohatera. Wszystko to razem tworzy fabułę filmu równie ciekawą i zaskakującą, co w części pierwszej. Film można obejrzeć w formacie 3D i choć te efekty nie zawsze są udane, tym razem wyszły na bardzo dobrym poziomie.

Film ogląda się szybko i bardzo przyjemnie, gdyż nawet widzowie dorośli znajdą tam sporą dawkę humoru i satysfakcji z oglądanych zdjęć i obrazów. Oczywiście, jako dorosły który uprawia wręcz maraton filmowy znalazłabym kilka drobiazgów, do których można byłoby się przyczepić, jak choćby jakość polskiego tłumaczenia (...). Ale co tam. To w końcu bajka familijna, głównie dla dzieci i jak na sequel wyszła niemal doskonale.

Moja ocena to 4,6/z5. Polecam wszystkim dzieciakom, zarówno małym i dorosłym. Fantastyczna chwila relaksu, idealna na weekend w mieście!

CZERWCOWE HITY - KAC VEGAS II, X-MEN - lekko i przyjemnie, ale i bez fajerwerków!

Początek czerwca to dla mnie z reguły wakacje. Tym razem tylko tygodniowe i może dlatego potrzebowałam jeszcze kolejnych 10 dni, aby złapać odpowiedni dystans do codzienności. Także do Nawigatora. Zaczęłam pisać tego bloga bo kocham kino, ale po trzech miesiącach oglądania i pisania prawie o wszystkim, co w kinie leciało podniecenie przed pierwszą sceną minęło, a większość z obrazów zaczęła mnie nużyć. Wszystkie filmy wydały mi się jakoś do siebie podobne, przeciętnie dobre, przeciętnie interesujące (...) Ileż można więc tak oglądać i pisać? Obiecałam więc sobie, że nie zacznę znowu, dopóki któryś z oglądanych na bieżąco obrazów nie zwali mnie z nóg. Dokładnie! Oczekiwałam wewnętrznych fajerwerków na 5, na każdym poziomie i ani punktu mniej! Inaczej koniec z pisaniem o "przeciętniakach",  gdyż to nie dzięki nim kino stało się moją pasją. Na taką  "perełkę" trafiłam wczoraj, nieoczekiwanie, czyli pod koniec miesiąca i nie jest to tytuł z pierwszej półki popularności. 

Ale o tym osobno. Wracając do pisania muszę bowiem zrobić najpierw krótki przegląd tego, czym wszyscy się tak ostro podniecają i na co Polacy "walą" drzwiami i  oknami już od miesiąca. 

Na początek KAC VEGAS W BANGKOKU. Pierwszą część obejrzałam tylko i wyłącznie za namową przyjaciół, już na DVD, gdyż sądziłam że jest to po prostu kolejna, kiepska komedia z klozetowym humorem dla Amerykanów. I oczywiście humor nie był zbyt ambitny, ale sam film rewelacyjny! Dlatego nie wahałam się kupując bilet na premierę dwójki. Poza tym widok "skończonego" Bradleya Coopera na plakacie filmu jest, jak obietnica czegoś ekstremalnie zaskakującego. No, nie mogłam nie pójść!
I dobrze zrobiłam, choć sam film jest po prostu wierną kopią jedynki. To trochę tak, jakby do znanego wszystkim wzoru podstawić inne dane. Oglądamy więc kolejny wieczór kawalerski, na którym aspołeczny i śmieszny grubas ponownie rozwala kumplom zaplanowaną imprezę w rezultacie czego cała ekipa trafia w centrum azjatyckiej rozrywki okraszonej seksem i prochami. Tyle z fabuły. Film jest świetnie skręcony, scenariusz choć nie odkrywczy to nadal pozwala oglądać wyrazistych bohaterów, a tempo całej akcji zapewnia chwilami ekscytujący kalejdoskop wrażeń. Jednym słowem zero nudy, dużo humoru (choć mam wrażenie, że to już ostatnie krople z tej cytryny) i dobre kreacje aktorskie. Czego chcieć więcej?
Moja ocena to 4,5/z5. Na ocenę 5 zasługuje część pierwsza.  Polecam dosłownie wszystkim  - idealne kino na chwilowe "oderwanie się od rzeczywistości".


Kolejny obraz, który wzbudza sympatię widzów to X-MEN: PIERWSZA KLASA, czyli opowieść o tym, jak to się wszystko zaczęło.  W recenzji redakcji FilmWeb przeczytałam, że ta kolejna odsłona zasługuje niemalże na miano kina oskarowego, a fabuła pełna jest wielowymiarowych, intrygujących postaci oraz fantastycznych efektów specjalnych. Po jej obejrzeniu dosłownie słów mi zabrakło. Zgłupiałam i stwierdziłam, że chyba kompletnie przestaję rozumieć kino, albo dzisiejszych recenzentów. Film okazał się bowiem  przeciętny.
Najciekawszym wątkiem fabuły jest historia Magneto, dzięki której zaczynamy rozumieć jego późniejszą nienawiść do ludzkiej rasy. Reszta historii to po prostu pobieżnie pokazane losy pozostałych super bohaterów, które łączą się i dzielą w momentami zaskakujący sposób. I tyle. Film jest dobrze nakręcony, ale scenariusz traktuje o wszystkim nierównomiernie. Historia Magneto opowiedziana dość wnikliwie i treściwie, ale już o innych bohaterach sztampowo i powierzchownie, jakby twórcom zabrakło czasu, albo w trakcie kręcenia zmieniano scenariusz. Na koniec widz dostaje oczywiście sceny walki dobra ze złem, w trakcie których rozstrzygnięcie losów każdego z bohaterów staje się jednocześnie początkiem nowego rozdziału w życiu Mutantów. Same efekty są jednak takie sobie, ani szczególnie kiepskie, ani świetne - po prostu przeciętne. Gra aktorska to oprócz kreacji Magneto plejada aktorstwa na poziomie High School Musical, czyli ani szczególnie porywająca, ani nużąca - po prostu zwyczajna. Film oceniam więc na 3,5,/z5 gdyż jestem wiernym fanem przygód zmutowanych bohaterów. Pomysł dobry, ogólnie nie było źle, ale oprócz lepszego scenariusza czegoś jeszcze w tym filmie zabrakło..

Dla tych, co jeszcze nie widzieli ani jednej części X-MENów - szkoda czasu. Dla fanów sagi - polecam, no bo raczej trzeba:) - jakoś się przecierpi ten szereg niedoskonałości. Zapowiada się przecież ciąg dalszy...

DZEWO ŻYCIA - przerost formy nad treścią!

Ostatnia premiera, o której było głośno choć tym razem na salonach europejskich, szczególnie po zakończonym niedawno festiwalu w Cannes to DRZEWO ŻYCIA Terrence'a Malicka. Obraz długo wyczekiwany, nagrodzony i chwalony przez krytyków. Na FilmWebie, jeden z komentujących nazwał go "wydmuszką". Zgadzam się. Ten film to idealny przykład przerostu formy i Pr-u reżysera nad treścią tego, co stworzył.

Szczerze Wam powiem, że nie chce mi się nawet pisać o tym filmie. Zaznaczę tylko, że kreacje aktorskie są na bardzo dobrym poziomie. Sean Penn i Jessica Chastain - rewelacyjni, Brad Pit - dobry (jak dla mnie jego postać miała zbyt dużo cech wspólnych z  porucznikiem Aldo z Bękartów Wojny), jednak reszta, czyli scenariusz i reżyseria to istna plątanina skotłowanych emocji i obrazów, które Terrence Malick pielęgnował w sobie przez ostatnie 6 lat. Tyle czasu minęło od jego ostatniego filmu.  Mówiąc wprost  -  przekombinował i film gubi pierwotny sens stając się nużącą kombinacją opowiedzenia czegoś inaczej, a pod koniec to już nikt nie wie czego.  

Nie zamierzam ścigać się z innymi recenzentami w znajdowaniu ukrytego sensu tego obrazu i udowadnianiu, że jak jako widz posiadam wystarczająco dużo inteligencji i pokładów emocjonalnych aby być w stanie zrozumieć tzw. ambitne kino. To jest nieudany film zbyt ambitnego i pewnego siebie reżysera, który chyba za bardzo uwierzył w ten geniusz, jaki przez lata wmawiali mu krytycy. I nic do rzeczy ma tu rzekomo zbyt wiele odniesień do Boga i wiary, na co zwraca uwagę wiele komentujących. Obraz jest niespójny, miejscami strasznie nudny i wbrew pozorom - traktujący o wielu kwestiach bardzo sztampowo. A muzyka? Jest jak kiepski plakat w supermarkecie - "niewidoczna-niesłyszalna". Cała reszta, po kilku dniach również ulatuje z pamięci, jak zapach kiepskich perfum. Jednym słowem - Drzewo Życia to film na miernym poziomie.
A kino to prosty biznes  - produkuje się filmy i ludzie mają je oglądać. Reszta to dorabianie ideologii do czegoś, co nie powinno zostać wyprodukowane. To wszystko. I pewnie znajdą się tacy, co teraz zaoponują ale ja swoje wiem. Podobnie, jak wielu z tych, co zdecydowało się opuścić kino przed końcem seansu. Ja zamierzałam być twarda, ale pół godziny przed końcem również się poddałam. 


Ocena 1,5/z5 tylko ze względu na aktorów. Mimo to filmu nie polecam. Prawdopodobnie przeżyjesz duże rozczarowanie.