Reklama Google

poniedziałek, 23 maja 2011

PIRACI Z KARAIBÓW: NA NIEZNANYCH WODACH - Johnny Deep wielkim aktorem jest!

Johnny'emu należy się Oskar za całokształt pracy, gdyż  wcielając się po raz kolejny w rolę  tego egocentrycznego pirata udowadnia swoją aktorską klasę i ogromny talent. Oglądanie tego faceta na ekranie to jak muzyka w uszach melomana, nawet jeżeli jest kilkakrotnie odtwarzana. Po raz kolejny był po prostu doskonały!. Między innymi dlatego właśnie długo czekałam na tę premierę. Choć nie ukrywam, że liczyłam  również na kolejną - emocjonującą powtórkę z zaskakującej fabuły, pięknych plenerów i pozostałych, fantastycznych kreacji aktorskich.  Tak było w poprzednich częściach! Teraz, jakby czegoś zabrakło...


Scenariusz filmu sprowadza fabułę do normalnej opowieści o przygodach piratów. Normalnej, nie znaczy tutaj oczywiście kiepskiej, czy coś w tym stylu - po prostu nie zobaczymy już tych intrygujących smaczków fantasy w stylu grającego na pianinie wielkiego kalmara, morderczej ośmiornicy, piratów-upiorów z wypadającym okiem, czy chociażby fantastycznie nakręconych licznych bitew morskich na powtórną śmierć i życie. Powiem nawet, że w porównaniu z poprzednimi częściami - zawiało trochę nudą. W trakcie mojego seansu znaleźli się i tacy, co z kina wychodzili przed czasem. Ale ja byłam twarda, choć wybierając seans po godzinie 22.00 faktycznie przeżyłam kilka sennych momentów. Fabuła filmu, pozbawiona tych efektownych elementów, podkręcających co rusz emocje widzów - miejscami wydawała się więc monotonna. Scenariusz pisany jakby "na zamówienie" kolejnego hitu, jakby za szybko. Główne postacie ciekawie rozbudowane, ale drugi plan wydał się mocno zaniedbany. Nie mniej jednak ustalmy jedno - w tym roku to najlepsza premiera filmu z gatunku "przygoda". Marudzę, ponieważ poprzednie części w większości były swego rodzaju kinowym odkryciem - ta, pozostanie tylko filmem.

Jack Sparrow wyrusza w kolejną morską wyprawę, tym razem do Źródła Wiecznej Młodości. Oczywiście jest to kolejny wyścig z czasem, gdyż chętnych do zdobycia nieśmiertelności jest wielu. Zobaczymy po raz kolejny kapitana Barbossę, świetnie zagranego przez Geoffrey'a Rush'a, który ponownie prowadzi z z Jackiem walkę o zwycięstwo, ale tym razem nie tylko na szpady, ale także na rewelacyjne, cięte dialogi. Fabułę podkręcają dwie nowe postacie, pirat Czrnobrody - postrach wszystkich piratów i jego energiczna, zmyślna córka Angelika, grana przez Penelope Crouz. Dzięki temu główne wątki nabierają głębi, a my mamy okazję poznać Jacka Sparrowa jako człowieka-mężczyznę, a nie tylko jako sfiksowanego na punkcie Czarnej Perły egocentryka. Fantastyczne role drugoplanowe tak liczne w poprzednich częściach teraz również są, jednak tej dwójki przygłupich piratów z załogi Barbossy nikt godnie nie zastąpił. Jednym słowem, Na Nieznanych Wodach to po prostu dobry film przygodowy, ale w zupełności oderwany od fabuły poprzednich części. Zresztą, po TAKIM zakończeniu trzeciej części, Na Krańcu Świata, twórcom i tak należą się gratulacje z tytułu kolejnej inicjatywy. Czy udana? Tak, ale to zupełnie inni Piraci. Tylko Jack Sparrow pozostał taki sam - rewelacyjny!


Film polecam wszystkim, i wielkim fanom serii, jak ja i tym, co jeszcze jakimś cudem do kina na Piratów nie trafili. Dobra rozrywka na wieczór we dwoje, rodzinny, singlowy i jakikolwiek inny. Mam tylko problem z oceną. W porównaniu z poprzednimi częściami ta ekranizacja wypada gorzej, a w porównaniu z resztą tego, co grają w kinach - doskonale! Może 4/ z 5 ...?

PS. O Penelope Cruz specjalnie nie wspomniałam, bo nie ma o czym. W którejś z plotkarskich gazet przeczytałam, że w pewnym momencie na planie zastąpiła ją jej siostra Monika Cruz, gdyż Panelopa była już w zbyt zaawansowanej ciąży. Nie wiem oczywiście, czy to prawda ale fakt ten tłumaczyłby dlaczego ona tak grała, jakby jej w ogóle na planie nie było. Jak początkująca statystka. Zadziwiające (...)

środa, 18 maja 2011

KSIĄDZ - Po prostu rozrywka.

Osobiście uwielbiam ciekawie opowiedziane historie o wampirach. Najlepiej, jak taka krwawa postać jest wielowymiarowa i "błądzi" w fabule gdzieś na granicy zwierzęcych instynktów i człowieczeństwa. Duże dreszcze i wiele emocji otrzymujemy wówczas wraz z biletem w pakiecie. Byłam ciekawa, czy historia kryjąca się w Księdzu to krótka opowiastka z gatunku "zabij szybko wszystko, co się pojawia", czy może kolejna udana próba ruszenia tematu o wampirach, np. na miarę "Blade'a". I tu reżyser filmu Scot Charles Steward lekko zaskakuje, gdyż film niepasując do żadnej z powyższych kategorii - mimo to dostarcza właściwej dla gatunku rozrywki.

Jedno, co w tym filmie bardzo wkurza to cena za bilet z racji technologii 3D, której tam praktycznie nie ma!  Powinnam tutaj przeprosić wszystkich fanów Thora, gdyż w swojej recenzji nazwałam tamtejsze efekty 3D najgorszymi, jakie dotychczas wyprodukowano. Okazuje się jednak, że producenci potrafią mocno zaskoczyć, gdyż w Księdzu w ogóle nie ma efektów na miarę technologii 3D, a każą za nie płacić. Jedynym obrazem trójwymiarowym, który  robi wrażenie i "daje się jakoś zapamiętać" to napisy początkowe i  reklama Piratów. Szkoda gadać.

Akcja filmu dzieje się chyba w przyszłości po jakiejś katastrofie jądrowej (mówię chyba, bo nie było to dla mnie oczywiste, nawet na koniec filmu). Generalnie na Ziemi nic nie ma tylko ruiny, zgliszcza, pustynia i miasto pełne jakichś wybiedniałych ludzi, którzy żyją w nieustającym strachu przed atakiem wampirów. Oczywiście fabuła filmu wprowadza nas w  ten główny wątek. Przedstawia skąd wziął się odwieczny konflikt człowieka z wampirem, jak przebiegał i jaką rolę w tej walce odgrywał specjalnie wyszkolony przez kościół oddział księży - wojowników o nadludzkich mocach. Poznajemy jednego z nich, który zmotywowany prywatnym nieszczęściem rusza w ponowną walkę z wampirzym gatunkiem ratując przy tym pozostałych ludzi przed nieuchronną zagładą. Dalej nie ma sensu już nic pisać o fabule, aby nie zepsuć chętnym rozrywki. Powiem tylko, że od pierwszej klatki wiedziałam już, że będzie to tylko i wyłącznie sfilmowany komiks. Z drugiej też strony warto podkreślić, że ta ekranizacja wyszła reżyserowi na całkiem przyzwoitym poziomie. Fani komiksu nie powinni być rozczarowani.


Fabuła filmu co prawda płaska, a postacie głównych bohaterów nie są zbyt rozbudowane (gdyby tak było - film byłby z pewnością jeszcze ciekawszy), jednak to jakoś nie rozczarowuje. Akcja ma dobre tempo, które zostało utrzymane do końca, a sama fabuła jest na tyle odpowiednio krótka, że owe mankamenty nie czynią z filmu "dziurawego sita", które miejscami "ciągnie się  w nieskończoność". Film ogląda się dobrze, a jego dużym plusem jest ciekawe spojrzenie na postacie wampirów (nie spotkałam się z takim dotychczas w kinie) i z pewnością bardzo dobry poziom aktorski. Paul Bettany, odtwórca roli księdza jest wiarygodny i aż szkoda, że scenariusz nie dawał mu większych możliwości do popisu. Muszę powiedzieć, że wbrew pierwszym odczuciom, wtopie z 3D i wszelkim wspomnianym wyżej produkcyjnym niedociągnięciom  - wyszłam z filmu zrelaksowana i usatysfakcjonowana. 

Wniosek z tego taki, że jeżeli szukacie po prostu rozrywki na przyzwoitym poziomie  i lubicie takie lekkie i czysto abstrakcyjne opowieści to film jest wart polecenia. Daję mu ocenę 3,7. Niestety, za beznadziejne 3D nie mogę więcej! :)

piątek, 13 maja 2011

KOD NIEŚMIERTELNOŚCI - Czyli ostatnie osiem minut z życia.

Wyobraź sobie, jak wstając jutro rano rozglądasz się po sypialni... Wiadomo czego się spodziewać. Ale rzucasz okiem na pomieszczenie, książki, pustą szklankę po wodzie, komórkę i ... niczego nie poznajesz! To nie Twój pokój, nie Twoje rzeczy, a przed Tobą siedzi obca osoba, która rozmawia z Tobą, jak ze starym znajomym, jakbyście w ogóle byli w połowie zdania! Ty jej nie tylko nie poznajesz, ale wiesz przecież, że przed chwilą wstałeś więc o co chodzi, o czym ona gada??? (...). Tak właśnie zaczyna się najnowszy film Duncana Jonesa Kod Nieśmiertelności. Polecam. 


Główny bohater, grany przez Jake'a Gyllenhaal to kapitan amerykańskiej armii Colter Stevens, który uczestnicząc w tajnej misji rządowej otrzymuje zadanie wykrycia sprawcy zamachów terrorystycznych. Oczywiście misja wymaga od niego wszelkich umiejętności skutecznego agenta, co też dostarcza nam dużo emocji, jednak najważniejsze jest to, że główny jej cel zahacza o prywatne życie bohatera. Dalej już nie powiem ani słowa, bo nie chcę być tą, która niechcący opowie najlepsze kawałki. Dodam tylko, że fabuła filmu obejmuje nie tylko wątek sensacyjny i przygodowy, ale także miłosny. I cieszę się, bo między bohaterami naprawdę można było poczuć chemię.
Pochwalić więc powinno się i reżysera i scenarzystę za twórcze podejście do obrazu. Wymyślili ciekawą opowieść i co najważniejsze - zadali sobie wystarczająco dużo trudu aby ją dopracować. Nawet jeżeli finał wyda Wam się już w połowie filmu oczywisty to i tak nie ominie Was kilka drobnych niespodzianek. Akcja filmu w sposób niezwykle dynamiczny wprowadza nas w kontekst i w podobnym tempie utrzymuje w napięciu aż do końca filmu. Fabuła filmu starannie buduje nasze napięcie aż dochodzi do kilku takich momentów, kiedy to emocje dosłownie "wciskają nas w fotel". Krótko mówiąc - wyszło naprawdę dobrze. 

W przypadku tego filmu, zaraz po twórcach obrazu na pochwałę zasługuje Jake Gyllenhaal. W swojej roli jest doskonały. Zaczynam naprawdę lubić tego aktora, gdyż ma on w sobie to coś, co powoduje iż jego bohaterowie nie są tacy dosłowni i podobni do innych. Ten aktor ma duży talent i to widać także w takim filmie jak przygodowa sensacja z nutą since fiction. Oglądałam go z wielką przyjemnością i Wam także szczerze polecam. 


Aby być do końca obiektywną, oczywiście znalazłabym kilka słabych punktów w realizacji filmu, jak choćby nieporównywalnie mało dynamiki w akcji na przełomie filmu, ale w tym wypadku to są raczej drobiazgi. Dlaczego akurat teraz jestem taka wyrozumiała? Bo moim zdaniem, jeżeli film zapewnia oryginalną, intrygującą i dobrze sfilmowaną historię oraz rewelacyjne aktorstwo to już jest dobrym filmem. I to jest najważniejsze, na początek:) 
Polecam wszystkim, młodym i starszym, tym bardziej że ma bardzo krzepiące i lekko zaskakujące zakończenie. Moja ocena to 4,3/ z 5




TOŻSAMOŚĆ - odgrzewany kotlet z nowymi przyprawami!

Idąc na najnowszy film z Liamem Neesonem Tożsamość miałam w głowie jego ostatni obraz pt: "Uprowadzona". Nie ukrywam, że liczyłam na porównywalne wrażenia sensacyjne, niebanalną i wartką akcję oraz zaskakujące plenery. Wyszłam z kina nienasycona.

Jaume Collet Serra to stosunkowo młody hiszpański reżyser, który zabłysnął w Hollywood reżyserując horrory. Ostatni z nich pt. "Sierota" miał niewielką dystrybucję (w Polsce był niedostępny), ale zebrał dużo pochlebnych recenzji i w Stanach okazał się nawet niespodziewanym hitem. Na YouToubie znalazłam wywiad z reżyserem, w którym opowiada o swoich motywach w tworzeniu Tożsamości. Po co o tym wspominam? Bo wychodząc z kina miałam nieodparte wrażenie, że podobne kino widziałam już w przeszłości kilkakrotnie i chciałam osobiście usłyszeć co można powiedzieć na temat obrazu, który "żywcem" został skopiowany z Frantica (pierwsza część) i z Tożsamości Bourna (druga część). Okazuje się więc, że dla reżysera fabuła filmu jest jednak "świeża", jak na aktualne czasy i "cieszy się, że udało mu się stworzyć ciekawy psychologiczny thriller z niebanalną postacią". Moim zdaniem - bzdura. Fabuła filmu to kopia wspomnianych hitów sprzed kilku lat, w której nie zauważyłam nic nowego i twórczego, a sam scenariusz oprócz tego, że jest oparty w 90% na historii bohaterów Frantica i Tożsamości posiada kilka słabszych momentów i traktuje te pozostałe 10%, czyli jedyne, ciekawe "smaczki" jak choćby działalność byłego oficera Stasi, w sposób bardzo powierzchowny. Finalnie odniosłam więc wrażenie, jakby twórcy filmu zamierzali zrobić hit "na zamówienie" odgrzewając w tym celu stare, dobre schematy. Niby nic złego, ale akurat w tym przypadku do mnie nie dotarło.
Główny bohater, grany przez Liama Neesena to naukowiec, który wraz z żoną przyjeżdża na sympozjum naukowe do Berlina. W wyniku wypadku taksówką, którą prowadzi nielegalna emigrantka Gina, grana przez Dianę Kruger, traci pamięć i przez resztę filmu stara się udowodnić swoją tożsamość oraz zrozumieć cel swojej wizyty w Berlinie. Gina oczywiście pomaga naszemu bohaterowi w tych zmaganiach, które jak się można domyśleć - są dla obojga niezwykle ryzykowne. W filmie zobaczymy więc dużo strzelaniny, efektownych pościgów samochodowych, walki wręcz. I uczciwie muszę przyznać, że te efekty zrobione są na bardzo dobrym poziomie, co wraz z wartką akcją pozwala widzowi poczuć duży dreszcz emocji. Finał jest nieistotny, gdyż i tak od połowy filmu zaczyna być dla niektórych oczywisty (szczególnie takich kinomaniaków jak ja:)). Ważne jest, że widząc w zwiastunach efektowną sensację - od tej strony czujemy się usatysfakcjonowani.

Warto wspomnieć również o kreacjach aktorskich. Osobiście nie rozumiem dlaczego Diane Kruger tak rzadko pokazuje się na ekranach. Jest świetna, co udowodniła nie raz, jak choćby w Bękartach Wojny. Może jest wybredna i nie zależy jej na grze w przereklamowanych, sztampowych produkcjach... Tak, czy inaczej odniosłam wrażenie, że rola Giny została napisana specjalnie dla niej. Tak, na marginesie to wcale nie wygląda na swoje 40 lat (...). Jeżeli chodzi o Liama to aktor takiej klasy raczej nie zagra źle. Myślę, że w tych tzw. "aktorskich sukcesach", prócz umiejętności liczy się również o to, czy aktor do roli pasuje. Wtedy końcowy obiór jego kreacji wydaje się pełniejszy i bardziej efektowny. Mam wrażenie, że w tym filmie zagrał gdyż jego twórcy chcieli trochę "skorzystać" ze słów chwały, które zebrał po swojej rewelacyjnej roli ojca w Uprowadzonej. Tam był faktycznie świetny i ...wiarygodny. Tu, jakby trochę do tej roli za stary.

Jest jednak drobny szczegół, który bezapelacyjnie zasługuje na pochwałę. Świetnym pomysłem twórców filmu było umiejscowienie całej akcji filmu w Berlinie. To miasto ma swój specyficzny klimat, który możemy doskonale w tym filmie poczuć. Splendor luksusowego świata wyższych sfer miesza się rzeczywistością, w której żyją nielegalni emigranci, a to wszystko jakby gdzieś za rogiem... Takie rzeczywiste obrazy Berlina nadały całej fabule charakteru, która dzięki temu staje się mniej oczywista.



Film polecam fanom sensacji, którzy liczą na dobre efekty, dynamiczną akcję i grę aktorską, która nie odstaje od poziomu filmu. Mimo kilku słabszych momentów na przełomie filmu, całość ogląda się dobrze. Nie jest to kino z fajerwerkami, jednak czasu także nie stracicie. Po prostu przyzwoita sensacja z mnóstwem efektów. Moja ocena to 3,6/z 5.

Poniżej wspomniany na początku wywiad z reżyserem.

wtorek, 10 maja 2011

MIĘDZY ŚWIATAMI - Fragment cierpienia.

Wyobrażacie sobie co czuje kobieta, która nagle w tragiczny sposób traci swoje dziecko? Czy potraficie sobie wyobrazić, co czuje mężczyzna który zmagając się ze śmiercią swojego kilkuletniego syna jednocześnie musi walczyć z odtrąceniem żony? Czy potraficie poczuć ten obezwładniający ból i  bezsilność, które od TAMTEGO  dnia sprowadzają wspólne, rodzinne życie do marnej egzystencji? Ja - nie. Oglądając  jednak najnowszy film Johna Camerona Mitchella Między Światami - poczułam.


Zanim jednak zacznę film chwalić  - kilka słów drobnej krytyki. To, co najbardziej mnie rozczarowało to niespełniona obietnica filmu "nieoczywistego" i jednocześnie intrygującego, którą odebrałam oglądając zwiastuny.  Uwielbiam takie kino, z pogranicza rzeczywistości i szczerze liczyłam, że przy tak intrygująco zapowiadającej się fabule i doskonałej obsadzie - obraz okaże się niemal doskonały tzn., zapewniający widzowi i temat do przemyśleń i swoistą zagadkę jednocześnie. Jednak owa obietnica zostaje niespełniona, a tematyka światów równoległych, którą obiecują zwiastuny i sam tytuł to tylko metafora.  

Czytając pierwsze komentarze po premierze widać, że film budzi skrajne emocje.  Oprócz  wielu zwolenników znaleźli się i tacy, dla których okazał się nudny i pozbawiony "akcji". I oczywiście jest w tym trochę prawdy, gdyż fabuła filmu jest faktycznie  w swoisty sposób powolna. Jednak moim zdaniem fakt ten czyni obraz bardziej sugestywnym i uderzającym głęboko w nasze emocje. Między Światami to obraz cierpienia rodziców, którzy w nagły i tragiczny sposób tracą synka. W osiem miesięcy po tragedii starają się normalnie żyć, pracować, spotykać ze znajomymi, jednak świadomość faktu, że ich dziecka już nie ma rujnuje ich serce i duszę. Żyją jakby drugiej rzeczywistości, jakby życie płynęło bez ich udziału, jakby byli zawieszeni między dwoma światami, tym realnym i tym sprzed tragedii. Cierpią. I można powiedzieć, że reżyser daje im w tym filmie czas na to cierpienie. Dzięki temu, czy tego chcesz czy nie - także zaczynasz je odczuwać.
Pomysł na film oceniam więc jako niezwykle oryginalny, a jego realizację jako spójną z głównym celem reżysera. Obraz pokazuje cierpienie i to w sposób bardzo przekonywujący. 

Kolejne ukłony idą w kierunku odtwórców głównych ról. W filmach, gdzie ważniejsze od efektów specjalnych są emocje bohaterów niezwykle istotny jest poziom umiejętności aktorów.  I tutaj z przyjemnością powiem, że zarówno Nicole Kidman jak i Aron Eckhart okazali się rewelacyjni. Jeżeli chodzi o Kidman  to bez względu na ilość zmarszczek na jej twarzy (w świecie filmu krążyły pogłoski, że zbyt duża ilość botoksu uniemożliwia jej dobrą grę) - zagrała doskonale. Natomiast, dla Arona Eckharta rola cierpiącego ojca okaże się moim zdaniem przełomową, gdyż do tej pory widzieliśmy go w lekkich i niezbyt ambitnych produkcjach, jak choćby Inwazja: Bitwa o Los Angeles. Oboje mają ogromny talent i wybierając na Między Światami zafundujecie sobie sporą dawkę dobrego aktorstwa. 

Film polecam wszystkim, którym brakuje w naszym kinie treściwych dramatów i emocji innych niż tylko pusty strach, czy śmiech. Wbrew pozorom, całość obrazu ogląda się "szybko", brak w nim zarzucanej przez innych "dłużyzny" i na koniec mamy świadomość, że oto wybraliśmy film inny niż dotychczas, ale także zrobiony na bardzo dobrym poziomie. Moja ocena to 4,5 / z 5. Po prostu - dobre kino.

Dla chętnych - polecam wywiady z aktorami. 

 

piątek, 6 maja 2011

THOR - szczerze mówiąc nie wiem jak określić ten film (...)

Filmowe zwiastuny wyświetlane w kinach już od ponad dwóch tygodni obiecują ciekawą przygodę. Trochę magii, jakieś inne, bajkowe królestwo niedaleko ziemskiej galaktyki, przystojny bohater odważnie broniący naszej rasy, a w tle miłość... Nie raz mieliśmy już okazję przekonać się, że dobrze nakręcone bajki, animowane lub nie, mogą stanowić fajną rozrywkę na rodzinne popołudnie. Wybierając się więc na Thor'a liczyłam na pełną gamę spektakularnych obrazów w technologii 3D, ciekawą fabułę i możliwość przeniesienia się do innego, bajkowego świata...choć na chwilę. Niestety - wyszło kiepsko.


Najnowszy obraz Kennetha Brannatha pt. "Thor" to nic innego, jak  średnio udana próba sfilmowania komiksu, podjęta z prawdziwie hollywoodzkim rozmachem, gdyż w obsadzie znajdziemy takie nazwiska jak Natalie Portman, Anthony Hopkins, czy Rene Russo. Niestety, ten film jest kolejnym dowodem na to, że nawet najlepsza obsada nie pomoże na kiepski scenariusz i średnią reżyserię.  
W Multikinie za dwa normalne bilety zapłacicie 55 złotych. Można się lekko zirytować, gdyż ceny biletów na seanse w 3D drożeją przy każdej okazji kolejnej premiery. Ale szybko przypominasz sobie Avatara lub choćby Opowieść Wigilijną i płacisz, bo może teraz także warto. I takie założenie to pierwszy błąd. Jeżeli ktoś z Was widział któryś z w/w tytułów- będzie rozczarowany. Sama technologia obrazu Thor'a nawet "nie leżała" koło obrazów z Avatara, a sceny latającego Pana Scroodga w Wigilijnej Opowieści przyprawiały o dużo większe dreszcze niż walka głównego bohatera Thora z lodowymi potworami. Moim zdaniem - najgorsze 3D, jakie ostatnio wyprodukowano.

Drugim, błędnym założeniem,jest to że Keneth Branagh, reżyser świetnego i obsypanego nagrodami filmu "Henryk V" z 1989 roku nadal trzyma artystyczny poziom.  Fabuła filmu, bardzo płaska nie pozwala nawet na jej streszczenie bez ryzyka opowiedzenia całego filmu. Jednym słowem, mamy tu do czynienia z młodym bogiem o imieniu Thor, któremu na Ziemi przyszło uczyć się pokory oraz który finalnie musi stoczyć walkę o królestwo z zazdrosnym bratem poświęcając przy tym swoją wielką miłość do poznanej ziemianki, Jane Foster, granej przez Natalie Portman. Przy czym owa miłość narodziła się gdzieś pomiędzy dwoma scenami, z których jedna to obowiązkowo - typowo amerykańskie, rodzinne smażenie jajek na bekonie. Jednak na koniec filmu, dla mnie nadal było zagadką kiedy owa para zapałała do siebie miłością. Winę za to ponosi także kiepski scenariusz, przez który sama fabuła filmu wydaje się jakby "pocięta" i powierzchowna. Tempo akcji nierównomierne, uniemożliwia budowanie właściwego napięcia. Szczerze mówiąc, mimo że wszyscy aktorzy robili co mogli aby grane przez nich postacie nabrały jakiejkolwiek głębi - odbiór końcowy całej opowieści pozostaje niesatysfakcjonujący!


Jest jednak jednak rzecz, którą można byłoby polecić w tym filmie. Warto go obejrzeć ze względu na niezwykły urok osobisty głównych bohaterów. Filmowy Thor to istne "ciacho" z muskułami i hollywoodzkim uśmiechem, a Natalie.. no cóż - znowu piękna. Jednym słowem film polecam fanom komiksów i obu aktorów, którym nie przeszkadzają reżyserskie niedoróbki lub ogromne dziury w scenariuszu. Moja ocena to 2,6 w skali na 5.