Reklama Google

poniedziałek, 28 marca 2011

Oczy Julii - film mroczny, trzymający w napieciu i zaskakujący!

Tragiczna. Takim słowem opisałabym historię filmowej bohaterki o imieniu Julia, graną przez Belen Rueda. Do tej pory, jak myślę o losach filmowej Julii czuję żal i lekką gorycz. Ale nie martwcie się, film posiada coś na wzór happy endu, a twórcy filmu spisali się na medal tworząc kino grozy w najlepszym gatunku. W niektórych opisach można błędnie przeczytać, że to horror. Szczęśliwie nie zobaczycie tu jednak "czegoś strasznego" rąbiącego równo na kawałki wszystkich bohaterów piłą mechaniczną. To thriller, z doskonałym tempem akcji i intrygującą treścią.

Julia to piękna, zamężna kobieta, która wiedziona złym przeczuciem postanawia odwiedzić długo niewidzianą siostrę. Niestety spełniają się jej najgorsze  obawy i bohaterka zaczyna swoją wizytę od przygotowania pogrzebu. W kolejnych krokach, wbrew wszystkim i rozsądkowi bohaterka próbuje rozwiązać zagadkę śmierci siostry. Walczy o tą prawdę, gdyż czuje, że sprawa jej zgonu nie jest tak oczywista, jak myśli policja i zaczyna także dotyczyć samej Julii. I tu prawdziwa akcja dopiero się zaczyna...Twórcy filmu zadbali o to, abyśmy od samego początku trwali w niepewności, strachu i zaskoczeniu. Powinnam wręcz powiedzieć, że Guillem Morales reżyser i scenarzysta filmu w jednaj osobie, stanął na wysokości zadania wykorzystując do stworzenia atmosfery w sposób doskonały takie środki przekazu jak dźwięk, czy światło. Dzięki temu, w niejednym momencie poczujecie na prawdę duże dreszcze. 

Mówiąc szczerze to trochę bałam się iść na ten film. Widziałam REC i nie miałam ochoty na powtórkę z takiej rozrywki. Ten film był właśnie horrorem i ja cały czas się zastanawiałam czy mam ochotę fundować sobie półtoragodzinną pogoń "czegoś" za bohaterami, gdzie z góry wiadomo że sprawa jest przegrana. Jednak na forum europejskich maniaków kinowych przeczytałam, że Belen Rueda zagrała świetnie i że dla niej warto! Więc poszłam. I faktycznie była rewelacyjna. Myślę, że gdyby film nakręcono w Stanach, a aktorka nazywała się Charlize Theron - dostałaby za tę rolę Oskara. Dzięki jej grze czujemy jak bohaterka, widzimy jak ona, czujemy jej strach. Nie bójcie się jednak, w filmie brak jest pompatycznych momentów, czy przerysowanych reakcji. Oczy Julii to prawdziwy, dobry thriller z ciekawym wątkiem kryminalnym, wspaniałą rolą damską i intrygującym zakończeniem. Ja, po wyjściu z kina od razu obejrzałam dokładnie wszystkich ludzi z najbliższego otoczenia. Tak na wszelki wypadek, aby upewnić się że wszystkich widzę (...).

Więcej już nic nie powiem. Jeżeli macie ochotę na klimatyczny i świetnie nakręcony thriller to film gorąco polecam. Uprzedzam jednak - nic, co wydaje Wam się oczywiste po przeczytaniu tej recenzji nie okaże się prawdą. Ten film na prawdę zaskakuje!
Oceniam go na 4/5. Dedykowany jest zdecydowanie dla widzów dorosłych o mocnych nerwach. (Małolaty z gimnazjum lub liceum cały czas piszczały i krzyczały "wymiękając" w najlepszych momentach - to było irytujące).





sobota, 26 marca 2011

Dzień Dobry TV - koniecznie idźcie na ten film!

Pierwsze co pomyślałam wychodząc z kina to to, że z tym filmem to jakaś dziwna historia. W obsadzie same gwiazdy, Harrison Ford, Diane Keaton, Geff Goldblum, a promocja filmu prawie zerowa. Dzień Dobry Tv, razem z Los Numeros wchodzą właśnie na ekrany i w przeciwieństwie do polskiego tytułu, o DDT prawie nie słychać. Niektórzy z Was mogą się więc na ten film w ogóle nie wybrać i to byłaby wielka szkoda, bo film jest ... świetny. Scenarzystka filmu "Daibeł ubiera się u Prady" Aline Brsh MacKenna oraz reżyser "Nothing Hill" Roger Michell nakręcili ciekawą historię obyczajową z dużą dawką humoru na wysokim poziomie. Wyszło rewelacyjnie!
Akcja filmu rozgrywa się w Nowym Jorku, a na pierwszym planie plenerów występują zatłoczone, pełne twórczego rozgardiaszu studia telewizji śniadaniowej. Pracuje tam główna bohaterka Becky Fuller - producentka filmowa, grana przez Rachell MacAdams, która dzielnie walczy o realizację swoich ambicji zawodowych. Tempo akcji, najpierw powolne pozawala nam zrozumieć nietuzinkową postać głównej bohaterki, dalej w dynamiczny sposób ukazuje realia walki o jak najwyższą oglądalność. Na takim tle obserwujemy burzliwe relacje bohaterki z upadłą gwiazdą dziennikarstwa Mike'iem Pomeroy, w postać którego wcielił się Harrison Ford, a rola prezenterki  TV śniadaniowej, granej przez Diane Keaton, choć niewielka, dodaje fabule pikanterii i podnosi jeszcze bardziej walory artystyczne filmu. Ale nie dajcie się zwieść temu opisowi. Nie jest to film "typowy", a już na pewno nie jest to zwykła komedia romantyczna. 
Dzień Dobry TV, to ciekawa historia obyczajowa, która choć pełna zabawnych scen niesie za sobą wyraźne przesłanie. Reżyser z jednej strony wskazuje, że w życiu należy walczyć o swoje marzenia, że warto - bo tym najbardziej wytrwałym w końcu się udaje ale z drugiej strony pokazuje możliwe koszty tej walki. Patrząc na losy bohaterów sami zaczynamy rozumieć, jak ważne jest aby się w tym biegu do celu, w odpowiednim momencie zatrzymać. Szczerze mówiąc, właśnie ze względu na swoją głęboką fabułę, świetny scenariusz i wielowymiarowe postacie film z marszu dostaje ode mnie ocenę 3,5. Bez zbędnego zadęcia udało się jego twórcom opowiedzieć o czymś ważnym, dodatkowo zapewniając nam rozrywkę na bardzo dobrym poziomie. 
Jednak to jeszcze nie wszystko, najlepsze bowiem zostawiam na koniec - Rachel McAdams. Młoda aktorka, której dotychczas zwyczajnie nie doceniałam (albo zwyczajnie nie było jej gdzie doceniać:). Tak, czy inaczej, w roli Becky Fuller, dynamicznej i lekko irytującej dziewczyny jest po prostu FANTASTYCZNA! Film trzeba zobaczyć choćby ze względu na jej rolę. Wypadła w niej na tyle wiarygodnie, że momentami  odczuwałam podobne emocje, jak jej przełożony Jerry Barnes, grany zresztą również rewelacyjnie przez Jeffa Goldbluma. Powiem więcej, z początku myślałam, że będzie to film Harrisona Forda i Diane Keaton, ale nic bardziej mylnego. Oczywiście, oboje  zagrali swoje role niezwykle przekonywająco, choć Diane była może trochę bardziej "twórcza", jednak na tle takich gwiazd talent Rachell McAdams okazał się jeszcze bardziej widoczny.

Jednym słowem DDT to plejada gwiazd i doskonałe wręcz aktorstwo. Świetne są dosłownie wszystkie role męskie i wszystkie role damskie, a to się niezwykle rzadko zdarza.  Może się ze mną nie zgodzicie, ale uważam, że tak wysoki poziom aktorstwa rzadko się zdarza w tzw. "komediach romantycznych" i dlatego film jest warty uwagi. A do tego dobry scenariusz, dobrze nakręcony, choć miałabym może niewielkie zastrzeżenia do nierównomiernego tempa akcji. Zbyt wolne na początku i zbyt dynamiczne na końcu, nie jest to jednak czynnik, który wpływa na najważniejsze w tym gatunku - rozrywkę. Bawimy się i śmiejemy mając jednocześnie poczucie ogromnej satysfakcji z wydanych pieniędzy na bilet.
Film oceniam więc na 4,2 w skali na 5, gdyż świetna w swej roli Rachel McAdams oraz gra pozostałych aktorów powodują, że  tytuł zapada w pamięć. Film jest dosłownie dla każdego!

wtorek, 22 marca 2011

Wygrany - stracić wszystko, wygrać siebie

Dobry film. Znakomite męskie role na czele z długo już nie oglądanym Gajosem. Odtwórcy głównych bohaterów, tytułowego Oliviera i Franka wspaniale poradzili sobie z dwujęzycznymi dialogami. Nie było sztucznie tylko ciekawie i autentycznie. Ale od początku. 
Przede wszystkim akcja dzieje się głównie we Wrocławiu i to mnie osobiście cieszy (studiowałam w tym mieście:)), gdyż twórcom udało się pokazać klimat tego miasta. Co prawda akcja filmu rozgrywa się głównie w okolicach Rynku, ale to nic. W końcu mamy film, w którym Praga nie gra wszystkich ładnych plenerów. Wyszło naprawdę fajnie. Druga rzecz to Janusz Gajos i jego rola profesora Franka. Postać ciekawa, złożona, która rozwija się w dosyć interesujący sposób. Myślę, że Gajos to w opinii wielu widzów taki typowy "pewniak" i większość  pójdzie na ten film właśnie ze względu na niego. Zresztą, ja również tak zrobiłam i stwierdzam, że ten aktor po raz nie wiem który potwierdza tylko swój ogromny talent, bogaty warsztat i klasę. 
A teraz punkt kulminacyjny recenzji - Paweł Szajda. Młody aktor polskiego pochodzenia, którego pamiętam z filmu Pod Słońcem Toskanii z Diane Lane sprzed kilku lat. Od tamtego czasu widać, że facet zmężniał i nabrał większej swobody jako aktor. Ale byłabym niesprawiedliwa, gdybym skończyła na tym swoją opinię o nim. Powiem więc krótko - Szajda, nie tylko daje radę dźwignąć ciężar współgrania z takim wytrawnym artystą jakim jest Gajos, on stworzył nie mniej autentyczną i bogatą wewnętrznie postać! Jestem przekonana, że stoi u progu ogromnej kariery, gdyż facet po prostu ma talent i to duży. Szczerze mówiąc to właśnie Paweł Szajda sprawił mi w tym filmie największą niespodziankę. Było kilka niedociągnięć, ale widać że da w przyszłości radę, oczywiście jak tylko będzie nadal pracował nad swoim warsztatem. Bardzo żałuję, że nie ma takiego Szajdy na polskim rynku, gdyż mam już serdecznie dosyć telewizyjno-kinowych pseudo produkcji, w których prym wiodą na zmianę Wesołowski, Zakościelny, Karolak i nasz polski "etatowy amant" Piotr Adamczyk. Bardzo przeciętnie utalentowani, wcale nie przystojni i nudni jak falki z olejem. A tu taka świeża krew... Poza tym, naprawdę niezłe z niego ciacho! Tak więc, jednym słowem role męskie oceniam maksymalnie, na 5. 

Co do roli Marty ŻT, to albo dziewczyna ma pecha, albo jest naprawdę cienka. Jak mówi mój Tomek - "może wszystkiego po trochu". Dziewczyna jest ładna i z pewnością jest jakiś powód, dla którego zaczęła i skończyła szkołę teatralną. Jednak w tym filmie go nie widać. Po pierwsze, to tam nie ma żadnego miłosnego wątku tylko krótki sex i jako widz odniosłam wrażenie, że filmowemu Oivierowi po prostu było miło, bez fajerwerków. Nie zauważyłam, aby się zakochał, ale rozumiem, że marketing filmowy rządzi się własnymi prawami:). Po drugie, to sama jej rola wygląda tak, jakby była "pocięta" na potrzeby filmu i dziury w scenariuszu widać w tym wątku na odległość.  I to tyle na temat głównej roli żeńskiej. Najlepiej sami osądźcie, czy Marta w tym filmie w ogóle grała, czy tylko po prostu była.

Sama fabuła filmu jest interesująca, widza czeka kilka zwrotów akcji, trochę emocji. Świetna muzyka, doskonale dobrana, co jeszcze bardziej zwiększa satysfakcję w trakcie jego oglądania. Ale ten film warto obejrzeć nie tylko ze względu na ciekawe role męskie, ładne plenery i super muzykę. Reżyser nie zatracił przy tym wszystkim jego głównego sensu. W tej historii obaj bohaterowie coś tracą i obaj wygrywają  coś dla siebie. Czeka nas więc jeszcze krótka (może niestety zbyt krótka) chwila przemyśleń na temat tego jak trudno jest nie ulegać presji sukcesu i otoczenia oraz jak ważna w życiu jest przede wszystkim wierność samemu sobie. 
Film oceniam na 4, głównie za role męskie, plenery i muzykę. Polecam dosłownie wszystkim:) Tytuł nadaje się także do ponownego obejrzenia za jakiś czas na DVD.


Władcy Umysłów - walka z przeznaczeniem.

Dla mnie to był dziwny film. Trochę sensacja, trochę dramat-obyczaj. Takie nie wiadomo co. Ale po koleji. Pierwsze, co rzuca się w oczy to Matt Damon, który mocno przytył. Pewnie specjalnie do roli, ale mimo to, jak patrzyłam na tego aktora to widziałam jego, lekko grubego a nie postać, którą grał. Może dlatego, że we wcześniejszych filmach był zbyt "dużym ciachem"? Taki wysportowany, zwinny, muskularny (...) :) Jedyne co się nie zmieniło to jego uśmiech - nadal wciska w fotel:) 
Matt gra kongresmena, który kandyduje do senatu więc pewnie reżyser chciał wzmocnić wiarygodność bohatera poprzez dodanie mu kilkunastu kilogramów. Tak, czy inaczej - nie kupiłam tego, więc z przygotowaniem postaci wyszło, moim zdaniem, tak sobie. Głównym wątkiem filmu nie są rozgrywki polityczne, które bohater przeżywa w trakcie kampanii, tylko jego walka o prawo do kochania, do miłości. Ciekawym elementem historii jest to, że bohater toczy tę walkę z przeznaczeniem, które autorzy scenariusza przedstawiają jako konkretne postacie. Walka nie toczy się więc z nieokreśloną siłą, ale z ludźmi i to jeszcze bardziej uatrakcyjnia fabułę filmu. Dalej już nic więcej nie powiem bo zepsuję film tym, co zamierzają go jeszcze obejrzeć. Uważam jednak, że próba pokazania tematu przeznaczenia, losu zapisanego "gdzieś na górze" w nieco mniej sztampowy sposób to najmocniejszy atut fabuły filmu. Wyszło interesująco.
Tego samego nie mogę niestety powiedzieć o roli Emily Blunt, która grała w filmie tancerkę baletu, partnerkę bohatera. Widzieliście może kiedykolwiek tancerkę baletu, która ma biust w rozmiarze 75C, brak mięśni ramion i zero gibkości tak typowej dla tancerzy? Nie mam nic przeciwko Emily, ładna buzia i gra na nie najgorszym poziomie, ale w tej roli wypadła moim zdaniem niewiarygodnie. Nie kupiłam też emocji, które przeżywa w kulminacyjnym punkcie filmu, no ale wiem że co do samej gry to bywam nieraz zbyt wymagająca:) Mam znajomych, którym Emily akurat się podobała w tej roli. Tak, czy inaczej rozumiem teraz dlaczego Natalie Portman dostała Oskara za rolę baletnicy w Czarnym Łabędziu. Ona po prostu była w tym filmie baletnicą, a Emily we Władcy Umysłów próbowała ją zagrać. 

Generalnie, wybrałam się na ten film licząc na dobrą sensację, do jakiej przyzwyczaiły nas już wcześniejsze tytuły Matta. I jestem lekko rozczarowana. Do porządnego dreszczu zabrakło mi  "prawdziwie" złych postaci, dzięki czemu walka i końcowe zwycięstwo bohatera są dla widza bardziej satysfakcjonujące. 
Film oceniam na 3, głównie za uśmiech i rolę Matta oraz za próbę pokazania siły przeznaczenia w interesujący sposób. Widać, że był tam jakiś dobry pomysł, ale idea rozmyła się gdzieś w przeciętnym scenariuszu. No trudno. Polecam jednak film tym, co mają trochę więcej wolnego czasu i widzieli już najważniejsze premiery. Myślę, że będzie to także dobry dodatek do niedzielnych wieczorów na kanapie przed DVD.

Poznasz Przystojnego Bruneta - kolejne fragmenty z życia zwykłych ludzi

Allen to Allen. Kręci jak mu się akurat podoba, a większość jego filmów jest dowodem na to, że nie przejmuje się opinią krytyków oraz wskazówkami co akurat jest w kinie modne, a co nie. Może to i dobrze, gdyż  dzięki temu od czasu do czasu trafi się taka perełka jak "Vicky Cristina Barcelona". Myślę, że wielu widzów obejrzy PPB, gdyż spodobał im się właśnie ten jego najgłośniejszy ostatnimi czasy film. Jeżeli ktoś spodziewa się więc powtórki z rozrywki, jaką mogliśmy przeżyć przy Barcelonie - to się pomyli. W filmie Poznasz Przystojnego Bruneta obsada jest co prawda gwiazdorska, a gra na  naprawdę wysokim poziomie, ale nie zobaczymy tutaj "fajerwerków". Takim fajerwerkiem w VCB była z pewnością postać żony malarza, brawurowo zagrana przez Penepolpę. Prócz jednej zaskakującej sytuacji praktycznie nie ma tu niespodziewanych zwrotów akcji, a sama fabuła filmu ogranicza się dosłownie do 4 wątków. Ja miałam wrażenie, jakby Allen spróbował tym razem sfilmować sztukę teatralną, gdyż z ekranu kinowego bije spokój.
Nie oznacza to wszystko jednak, że film jest do bani. Absolutnie. Jest po prostu inny. Ja osobiście preferuję tytuły, gdzie akcja posiada "wyraźne" zakończenie, najlepiej z happy endem. Tutaj, niby wiemy jak film się kończy, ale Allen pozostawia widza lekko nienasyconym. Dialogi są dobre, scenariusz w "allenowskim klimacie", ale również bez zarzutu. Reżyseria - bezbłędna. Jednak na koniec, czegoś mi w tym filmie zabrakło i do dziś nie wiem czego. Potrzebowałam więc kilku dni, aby go sobie dokładnie przetrawić i przemyśleć ewentualną recenzję. I wiecie do czego doszłam? Że idąc na Allena nie wolno się "nastawiać", gdyż on - jako artysta - po prostu zaskakuje. PPB to film, w którym widzimy fragment życia kilku postaci z jednym wspólnym mianownikiem, jakim  według mnie jest myśl, iż w życiu nie warto niczego odkładać na potem, czekać na tzw "odpowiednią" chwilę. Jeżeli jesteś nieszczęśliwy, marzysz o czymś lub o kimś, masz chęć coś zrobić, zmienić itd - to po prostu działaj. Z reguły wyjdzie inaczej, niż się tego na początku spodziewasz, ale gorsza od takiego zaskoczenia jest tylko świadomość, że się z czymś spóźniłeś. 
Tyle na temat filmu. Oceniam go na 3,6, głównie ze względu na świetnie zagrane role i moim zdaniem doskonały warsztat filmowy. A że fabuła u Allena czasem drażni to trudno. Może nawet tak powinno być, że od czasu do czasu jesteśmy zmuszeni aby spojrzeć na życie zupełnie z nieznanej perspektywy... Polecam fanom Allena oczywiście oraz tym, którzy mają ochotę na sporą dawkę przemyśleń na temat życiowych celów, prywatnej satysfakcji, przyprawionych odrobiną specyficznego humoru.

poniedziałek, 21 marca 2011

Jan Paweł II Szukałem Was - wielki człowiek do wielkich zadań

Ciężko skomentować film o naszym Papieżu. Myślę, że większość z czytających zwiastuny jednak się na niego nie wybierze, gdyż w głębi duszy tkwi w Nas chyba taka obawa przed "moralizatorstwem". Bo z tego co widzę po reakcjach znajomych raczej tak odbieramy tego typu produkcje, oczywiście zanim się jeszcze na nie wybierzemy. A że z reguły mamy czas na kino raz w tygodniu, a ciekawych premier jest ostatnio dużo to pewnie ten film spadnie na koniec listy (...).  Jak zawsze. Pewnie dlatego poszłam na niego właśnie trochę z przekory. 
Kupiłam karton popcornu, kilka cukierków, bilet i tak uzbrojona, w środku dnia,  poszłam zmierzyć się z filmem nie do końca rozrywkowym. Teraz myślę, że nie ma sensu oceniać tego tytułu pod kątem walorów filmowych lub porównywać z innymi, podobnymi produkcjami. Nie da się tego zrobić rzetelnie. Powiem Wam tylko, że popcorn odstawiłam po piętnastu minutach, cukierków też nie zjadłam i kilka razy miałam łzy w oczach. Oczywiście jest to film o Papieżu, który kochał Boga, kochał ludzi i wszyscy to czuliśmy przez cały Jego pontyfikat. Film, jest także swoistą próbą pokazania i zrozumienia na czym polegała wielkość tego człowieka. I nie ma sensu się zastanawiać, czy była to próba udana. On był wystarczająco wielki. Jednak ja zobaczyłam w tym filmie także Polaka. Zrozumiałam, że my, jako naród, mając swoją wiarę oraz wielkich i mądrych przywódców, także potrafimy być wielcy. 

Dwadzieścia kilka złotych, puste kino i półtora godziny do refleksji nad własnym życiem.  Bez oceny. Ja czuję się silniejsza. Tak mogę  ten film polecić. Sami sprawdźcie, czy warto się czasem w ten sposób na chwilę zatrzymać?

Inwazja: Bitwa o Los Angeles - wojna dobrze nakręcona

Wojna. To słowo pierwsze ciśnie mi się na myśl po obejrzeniu tego filmu. Wojna i to doskonale nakręcona. Już od pierwszych minut filmu miałam wrażenie jakbym osobiście biegała z kamerą na ramieniu tuż za oddziałem Marines, omijając wylatujące w powietrze samochody, spadające fragmenty budynków itp. Huk, pył, krzyk, krew i dookoła ogień. Te bardzo realistycznie nakręcone sceny akcji to zdecydowanie największy atut filmu. Były wręcz momenty, w których czułam się jakbym oglądała relację Faktów z  bombardowania Bośni w latach 90-tych lub Afganistanu. O samej fabule filmu nie będę wspominać, gdyż na prawdę zawiera się ona dosłownie w kilku słowach: kosmici, inwazja, walka. W oficjalnych materiałach reklamowych filmu nie ma przekłamań:).
Z pierwszych recenzji wynikało, że film jest do bani, ale szczerze mówiąc - choć nie jestem zwolennikiem gier komputerowych i zwykłego "mordobicia" - mi się podobał.  Nie każdy tytuł musi być oskarowy! Uważam, że czasem należy umysł zwyczajnie zresetować i pójść na po prostu dobrze nakręconą sensację lub coś w tym stylu. I tutaj Inwazja zdecydowanie spełniła swoją rolę. Oczywiście nie ma w tym aktorstwa przez wielkie A, treściwych postaci i zaskakującej fabuły, ale mam wrażenie, że nie o to producentom chodziło. Cieszę się, że oszczędzono nam tym razem typowo amerykańskich wstawek w stylu orędzia prezydenta do narodu lub walczących z poświęceniem życia przeciętnych, amerykańskich obywateli. Inwazja to po prostu dobrze nakręcona wojna, w trakcie której wyłączasz myślenie i dostajesz trochę dreszczy. Film zdecydowanie nadaje się do oglądania w kinie, szczególnie w Cinema City Kinepolis, gdzie jest chyba najlepszy system nagłośnienia kinowego w Polsce:) 

Moja ocena to 3,6 w skali od 1 do 5. Polecam szczególnie fanom gier komputerowych oraz wszystkim, którzy potrzebują czasem dobrze nakręconej strzelaniny:).

niedziela, 20 marca 2011

Sex Story - opowieść głównie dla singli o strachu przed zaangażowaniem

Nieomal przypadkiem trafiłam dzisiaj do wrocławskiego Multikina w Pasażu, które raczej jako jedyne kino w tym mieście spełnia przyzwoite standardy, jednak już nie przypadkiem wybraliśmy film z Natalie Portman i Ashtonem Kutcherem o chwytliwym tytule "Sex Story".  Z opisów wynikało, że będzie to lekka opowieść o parze młodych ludzi, która cały czas uprawia sex bez zobowiązań. Znając warsztat Kutchera domyślałam się, że fabuła będzie oparta na scenach komediowych, złożonych z głupkowatych gagów i tym podobnych. Chłopak Demi, choć przystojny - do aktorów dramatycznych raczej się nie zalicza. Co do Natalie to wiedziałam, że po prostu popatrzę na dobrą grę. W głowie miałam jednak pytanie, jak Natalie ma się do kolejnej sztampowej i lekko głupkowatej komedii? Tym razem, film wybierał mój Tomek więc decyzja zapadła - poszliśmy na Sex Story. I pierwsze słowo komentarza, jakie ciśnie mi się na usta to rozczarowanie, miłe rozczarowanie. 

Przede wszystkim to nie jest "typowa", hollywoodzka komedyjka z ładnymi buziami. Scenariusz naprawdę niezły, a reżyserowi udało się w lekki sposób opowiedzieć całkiem interesującą i treściwą historię. Historię, o możliwych motywach do bycia razem lub bycia osobno. Dalej nie zdradzę już ani słowa, powiem tylko że w mojej prywatnej skali ocen walorów filmowych na pierwszym miejscu stawiam scenariusz i reżyserię Sex Story jednocześnie, zaraz potem grę Natalie i dalej całą resztę. Dla zachęty powiem jeszcze, że ten film właśnie ze względu na swój scenariusz zawiera pewien element zaskoczenia, który powoduje iż wychodząc z kina nie mam poczucia spędzenia czasu na "czymś lekkim", o czym zaczynam już zapominać. Sens opowieści zapada w pamięć, a to oznacza że po prostu warto wydać na bilet. Jeżeli ktoś z Was widział jeszcze "Czarnego Łabędzia" to wie, że Natalie stać na dużo i że warto pójść na film choćby dla niej samej. Tutaj oprócz tego, co już wspomniałam  powyżej są jeszcze nieźle nakręcone sceny z sexem. Aktorzy i reżyser nieźle poradzili sobie z nakręceniem takiej realnej intymności w niezobowiązującym zbliżeniu. Moim zdaniem wyszło prawdziwie.
Patrząc na całość, film oceniam więc na 4 (na 5 muszą być fajerwerki:)), polecam szczególnie "nieustającym" singlom. 



sobota, 19 marca 2011

Prawdziwe Męstwo -przed..

Zaczynam publikować swoje wpisy na chwilę po rozdaniu Oskarów. Wygrał film "Przemówienie Króla", który widziałam i zupełności zgadzam się z werdyktem jury. Mój kolega odważył się jednak powiedzieć, że na Oskara zasłużył sobie jego zdaniem film "Prawdziwe Męstwo", który wszedł na ekrany kin równolegle do tegorocznego faworyta. Jak wrócę do Poznania to postaram się jeszcze poszperać po kinowych salach, może gdzieś jeszcze grają. Jest to na tą chwilę jedyny tytuł, którego nie widziałam z ostatnich nowości. Zobaczymy, kolega ma gust lekko bardziej wyrafinowany, ale co do parytetów to zwykle się zgadzamy...

Millenium

Po raz pierwszy w życiu pozwolę sobie na obejrzenie filmu z DVD jeszcze przed premierą kinową. Generalnie, pierwsza część była całkiem niezła i dlatego zupełnie nie rozumiem dlaczego jakiś dystrybutor nie kupił dwóch kolejnych... Muszę więc pożyczyć od siostry, która nagrała to z tv "n". Już się nie mogę doczekać:) Mam nadzieję, że do środy się wyrobię z obejrzeniem obu części. Wtedy z chęcią pośpieszę z komentarzem. A może ktoś już widział te dwie pozostałe części? Pytam oczywiście tych, którym chciało się najpierw przeczytać całą trylogię...